Tanzania dzień 9

Mamy 2 świadków, że małżeństwo Stefana i Marii zostało skonsumowane 🙂

Dzisiaj niedziela – zaczęło się leniwie. Ksiądz Daniel powiedział nam, że będzie odprawił mszę świętą o godzinie 12:00, więc nikt nie spieszył się ze wczesnym wstawaniem. Po mszy odbyła się sesja fotograficzna z dziećmi i małą Ritą – imienniczką mojej córki. Znowu poszliśmy do rodziny Marii i jak zwykle spędziliśmy dużo czasu na zabawie z dziećmi. Nie za bardzo jest o czym pisać: pożegnania, pakowanie i trochę gry na dobranoc. Jutro rano wstajemy i wyruszamy w kierunku parku Mikumi, bo pojutrze wybieramy się na safari.

 

Tanzania dzień 7

Dzisiaj to już dzień prawdziwych przygotowań do wesela. Asia od rana walczy z tortem weselnym. Ja natomiast z blogiem, żeby pościągać, wybrać i pozmniejszać zdjęcia, poprawić błędy, wszystko poukładać. To jest naprawdę bardzo dużo roboty, A ciągle brakuje na to czasu. Niestety Asi wyszedł czekoladowy zakalec, ale stwierdziła, że Masaje wybaczą jej to, bo okazji do zjedzenia tortu nie mają tutaj zbyt wielu. Ester załatwiła dla nas fryzjerkę, która przyszła uczesać mnie i Asię na wesele. Każda fryzura zajęła dwie godziny. Najpierw plotła mnóstwo małych warkoczyków a potem łączyła je ze sobą tak, że wyszedł na głowie geometryczny wzór. Po skończonej pracy, zapytałyśmy ją, ile mamy zapłacić. kobieta skryła się w cieniu, bardzo była zażenowana i nie chciała odpowiedzieć. W końcu rzuciła chyba niewyobrażalną dla siebie kwotę 10 000 szylingów za każdą fryzurę co było równowartością około 15 zł. Była bardzo szczęśliwa, kiedy zgodziłyśmy się od razu na taką cenę. W międzyczasie przyjechali ksiądz Daniel i ksiądz Adrian z mamą i siostrą. Zrobiło się gwarno i wesoło. Przyszło też kilku Masajów, którzy dali Stefanowi lekcję masajskiego rytualnego tańca. Śmiechu było co niemiara, kiedy skakał razem z Masajami w tradycyjnym rytmie, który wyśpiewywali. Asia skończyła ciasto. Kiedy spytałam, jak jej wyszło powiedziała, żebym zajrzała do lodówki, bo nic go już nie jest w stanie uratować, no chyba, że wymyśli jakąś ciekawą dekorację. Zajrzałam, ciasto rzeczywiście wyglądało dziwnie. Myślę, że Masaje się nie zorientują, na pewno będzie smaczne. Maria opuściła dzisiaj całe towarzystwo i pojechała przed południem do Kairo do fryzjera. Oczywiście nie można było spodziewać się czegoś innego – wróciła bardzo późno czyli po godzinie 22:00. Fryzury nie pokazała, bo taki jest zwyczaj, że panna młoda odkrywa włosy dopiero w dzień ślubu idąc do ołtarza.

Tanzania dzień 6

Dzisiaj cały dzień spędziliśmy bez Asi, bo ona zaraz po mszy i po śniadaniu wyjechała z dwoma siostrami Marii, Hawą i Ester, do miasteczka Gairo po zakupy na wesele. W pierwszej wersji miała nie jechać, ale ponieważ podjęła się wyzwanie zrobienia tortu weselnego, potrzebowała składników, które były niezbędne do zrobienia kremów. Najpierw myślała, że ponieważ parafia ma własne krowy, nie będzie problemu  z zebraniem śmietany z mleka. Powiedzieliśmy Marii, żeby zatrzymała jak najwięcej mleka dla nas, bo chcemy je włożyć do lodówki, żeby zebrać śmietanę. Niestety, Maria nie zna procesu zbierania śmietany z mleka. Mówiłyśmy, że potrzebujemy wszystko, co zbiorą rano, ale kto zrozumie, że w 1 dzień nie będzie sprzedaży mleka? Kiedy poszliśmy rano po mleko, okazało się, że dla Marii został tylko litr. To mniej niż nic. Asia potrzebowała 10-20 razy więcej. Kiedy zobaczyłyśmy taką ilość, miałyśmy nadzieję, że to już jest zebrana śmietana, bo przecież mleko można sprzedać, tylko będzie odtłuszczone. Płonne nadzieje – to było mleko. Stefan stwierdził, że siostry Marii, nawet jak im się wytłumaczy, nie bardzo będą wiedziały, co kupić, więc najlepiej by było, gdyby Asia pojechała z nimi. Miała szukać budyniu, masła lub śmietany – czegokolwiek, co nadawałoby się na masę do tortu.

Zostaliśmy więc ze Stefanem sami. Spędziliśmy dzień w masajskiej wiosce, bawiąc się z dziećmi. Jak zwykle w odwiedziny do Mahoo przychodziło dużo osób. Przyszła siostra Marii od innej matki, przyszła najstarsza mama, czyli żona Mzee Nyiki, która ma dobry kontakt z Marii rodziną. Wzięłam obiektyw odpowiedni do robienia portretów, więc się za to zabrałam. Najpierw młodzież, która przyszła w odwiedziny, krępowała się, jak robiłam im zdjęcia. Jednak, kiedy dziewczyny (pewnie jakieś kuzynki Marii) zobaczyły, że wychodzą ładne zdjęcia portretowe, zapragnęły mieć portret w biżuterii zrobionej specjalnie dla panny młodej. Zaczęły się przebieranki. Każda z nich ubierała strój panny młodej i pozowała uśmiechając się do obiektywu. W pewnym momencie podniosłam rękę pokazując, żeby się trochę przesunęły. Dwie dziewczyny, które pozowały, uniosły ręce w podobnym geście, jak ja. Pomyślały, że pokazuję im pozę w jakiej mają stać. Cała scenka była komiczna, bo przyszła trzecia dziewczyna, która zrywała boki z koleżanek zamrożonych w komicznej pozycji. Widać było, że pyta czemu tak stoją, ale one nie wiedziały 🙂

Sesja fotograficzna trwałaby dalej, gdyby nie wyczerpała się bateria. Stefan przymierzał swoją ślubną biżuterię, Ja stwierdziłam, że pójdę już do domu. Powiedziałam “Sere” czyli “do widzenia” i zaczęłam oddalać się od domu Mahoo. Powrotna droga na parafię nie była bardzo skomplikowana. Usłyszałam jakieś zawołania w moją stronę. Za chwilę zobaczyłam Mahoo, która podeszła do mnie tak, jakby chciała iść ze mną. Trudna sprawa! Mahoo chciała mnie odprowadzić na parafię, ale ona nie zna angielskiego, ani polskiego, a ja nie znam masajskiego, ani suahili. Chwilę szłyśmy w milczeniu ale Mahoo zaczęła śpiewać jakąś piosenkę po masajsku: alleluja i coś tam jeszcze, więc przyłączyłam się do niej. Zaczęłam powtarzać po niej słowa i melodię i szłyśmy obok siebie razem śpiewając.

Asia miała szybko wrócić z zakupów, bo chciała zrobić próbę upieczenia biszkoptu w kuchence, na której nie było widać, jaka jest temperatura. Myślę, że sama napisze w blogu, co się z nią działo, bo koniec końców wróciła dopiero o godzinie 23:00. Potem mówiła do Stefana, że ją wrobił w ten wyjazd z siostrami Marii do Gairo. (STEFAN: co było po części prawdą 😀 zrywałem boki 😀 )

Relacja Asi:

Z uwagi na inne warunki kuchenne, dzisiejszy dzień miałam na wypróbowanie i testowanie przepisów ( w końcu zobowiązałam się zrobić tort dla przynajmniej 200 weselnych gości). Ponieważ wielu składników nie było (szczególnie na masy), Stefan zaproponował, żebym z Ester i Hawą pojechała na zakupy weselne do Gairo (no wiecie 100kg ryżu, 20 kg cukru, fasoli i takie tam…). Wyjazd o 10:00, policzyłam, że droga nam zajmie 3 godziny w dwie strony + 3 godziny zakupy, wrócimy koło 16, zdążę jeszcze jakiś biszkopt ukręcić, żeby wypróbować piekarnik.
Droga do Gairo jest pełna dziur, wąwozów, zakrętów, ale w końcu dotarliśmy. Najpierw piwo, potem wino (wymyśliłam wytrawne, więc zaliczyliśmy przynajmniej 3 budki z winami). Potem rynek, chodzenie od straganu do straganu, wszędzie pełno ludzi, kury chodzące pod nogami, plastikowe śmieci i dzieci bawiące się na ziemi. Dziewczyny przesypywały rękoma ryż, trudno im się było zdecydować, więc krążyliśmy tak od jednych nagabujących nas straganiarzy do drugich.
„Grube” zakupy były zrobione. W pewnym momencie doszliśmy do kobiety i domyśliłam się, że dostała listę drobnych rzeczy do zorganizowania, my poszliśmy coś zjeść. W sumie zbliżała się godzina 15, nie byłam aż tak głodna, ale dostosowałam się do ogółu ( o naiwna, myslalam juz o powrocie:))
Wyruszylismy w poszukiwaniu knajpki z targowiska, zeby po jakis 15 minutach wrocic z powrotem i zjesc w barze zaraz przy straganach.
Teraz czas na napoje,sporo tego bylo. Mlody Masaj, ktory pojechal z nami zostal z pelnymi skrzynkami przy drodze. Hawa probowala kupic buty u handlujacego ziomka,ale nie bylo jej rozmiaru,wiec zaczelysmy chodzic po wszystkich sklepikach z obuwiem. Okazalo sie,ze ma rozmiar 43 ( damska rozmiarowka konczyła sie na 41). Najwiekszy ubaw z tego wszystkiego miala Ester, ktora jest najmniejsza z sióstr. Zaczelo sie przymierzanie meskich sandalow,ale te z kolei byly za szerokie.W miedzyczasie Ester wybierala buty dla swojej coreczki Amandy. Bez sukcesu wrocilismy do straganiarki, ktora ogarnela wszystkie drobne zamowienia ( byly to 3 lub 4 worki).
W pewnym momencie Ester zlapala mnie za reke , mowiac, ze idziemy na zrobienie wlosow i paznokci. W „zakladzie fryzjerskim ” bylo pare osob,Ester zapewnila, ze to tylko chwila. (Czas w Afryce inaczej plynie 😉 . Po połtorej godzinie , z nudow poszlam szukac pozostalych. Nie bylo ich tam,gdzie sie z nimi widzialam ich ostatnio. W momencie gdy zadzwonilam do Stefana, zeby pomogl mi zlokalizowac Mateo,nasz kierowca zjawil sie przy mnie. Oaza spokoju przy tym wszystkich,dwie godziny w plecy. Hawa zjawila sie po jakims czasie z pieknie wymalowanymi paznokciami i fryzura. Meteo tylko oczami przewracal, patrzac jak Ester dostojnie poddaje sie upiekszajacym zabiegom.
Samochod byl zaladowany workami po same brzegi, trzeba bylo wszystko poprzerzucac( ucierpialy na tym banany i awokado:(
No i nie myslcie, ze pojachalismy juz wtedy prosto do domu. Zajechalismy do innej miejscowości kupic plandeki. Wszyscy rozbiegli sie w swoje strony. Ester zaciagnela mnie do sklepiku w ktorym o dziwo kupilam gorzkie kakao . Gdy juz sprawunki byly ogarniete, trzeba bylo dluzsza chwile czekac na Hawe,ktora wrocila z sandałami w rece( meskie, regulowane paski, rozmiar 44😉
W okolicach godziny 23 bylismy z powrotem w domu z zakupami. Najlepsze jest to, ze oprocz kakao i slodkiego jogurtu nie udalo mi sie nic kupic, z czego moglabym zrobic masę ( masla i tlustej smietany , a tym bardziej mascarpone , w sklepach nie uświadczysz,chociaz Afryka na mleku stoi).
Kolejny dzien uplynal mi na robieniu totru, mialam zrobic niemalze cos z niczego😂😂

Tanzania 5 dzień

Za mną nieprzespana noc. Obudziłam się po 4:00 rano i nie mogłam już zasnąć. Około 6:00 usłyszałam odjeżdżający samochód. O 7:00, jak zwykle, poszłyśmy do kościoła. Mszę prowadził ksiądz Adrian. W przeciwieństwie do mszy odprawianej przez księdza Kazimierza ta była krótka, bez kazania i bez litanii. Stefana i Marii nie było. W planach mieli pojechać do Dodomy z księdzem Kazimierzem, który miał zabrać ze sobą kilkoro dzieci z chóru, żeby złożyć papiery na paszport w celu wyjazdu do Polski. Celem Stefana natomiast było udanie się do Urzędu Stanu Cywilnego, żeby uzyskać informacje na temat wymaganych dokumentów.

Czekał nas spokojny dzień, bez żadnych szczególnych planów. Prawie wszystkie nasze rozmowy kręciły się wokół Marii i Stefana. Co będzie dalej? Wypiłyśmy kawę. Poszłam do Godiego dać mu mój obiektyw manualny (specjalista od informatyki i spraw technicznych w parafii). Miał zajmować się fotografowaniem na ślubie.

Potem wybrałyśmy się na spacer po okolicy. Znalazłyśmy się na pastwiskach, gdzie wypasane są stada kóz i krów. Trawka tam była niziuteńka, po prawej i po lewej stronie znajdowały się pola kukurydzy i słoneczników zabezpieczone gałęziami (prowizoryczne ogrodzenia), żeby zwierzęta nie narobiły szkody. Pastwiska były na wzniesieniu, więc można było wzrokiem ogarnąć całą sawannę. W oddali rozciągały się pojedyncze wzgórza. Oczywiście napotkałyśmy pasterzy: jeden samotny bez zwierząt, drugi ze stadem kóz, a trzeci ze stadem krów. Stoi pasterz zadziwiony i uśmiechnięty, kiedy witamy go po masajsku “Papa supai” (dostałyśmy lekcję najważniejszych zwrotów od Rebeki). On odpowiada “Upa” i od razu próbuje nawiązać kontakt i z nami porozmawiać. Niestety, nasza znajomość masajskiego na tym się kończy. Więc zachowując twarz, mówimy jeszcze do widzenia po masajsku “Sere”, machamy sobie nawzajem na pożegnanie.

Nie wiem, czy ktoś z tego coś zrozumie, trochę zużyta kartka, ale to jest moja notatka z pierwszej lekcji masajskiego (STEFAN: wymieszanego z suahili).

W międzyczasie dotarła do nas wiadomość, że Maria maluje w Dodomie paznokcie. Zaskakująca informacja! Może ślub jednak będzie???

Kiedy wróciłyśmy, napisałam do Ester, żeby przyszła z Rebeką, zagrać z nami w jakąś grę, ponieważ wczoraj się na to umawiałyśmy. Nie czekałyśmy długo. Przyszła Ester, Rebeka i Pabaalo (najstarsza siostra Marii). Ciekawostką jest to, że żadna z sióstr nie wie, w jakim wieku jest ich najstarsza siostra. Miło spędziłyśmy razem czas, pijąc wodę i grając w “Ciapki”. Raz na jakiś czas ktoś wpadał zobaczyć, co robimy.

A to Masajka prowadząca chór, innym razem siostra Marii od innej matki Magdalena. Jest prawie identyczna jak Maria, z tego wynika, że obie są bardzo podobne do swojego ojca. W pierwszym momencie, myślałam, że to Maria i chciałam zapytać, na jaki kolor pomalowała sobie paznokcie w stolicy. Dwie inne rodzone siostry Marii, które też wyglądają jak bliźniaczki to Pabaalo i Mahoo (STEFAN: tylko jedna jest wysoka, a druga niska 😀 ). Młodsza siostra Marii, Hawa, jest do niej podobna, ale już nie tak bardzo, jak Magdalena. Starsza siostra Marii, Rebeka, jest bardziej wymieszana genetycznie. Jednej siostry Marii o imieniu Somoine nie poznaliśmy jeszcze, bo mieszka daleko, inna siostra Marii nie żyje (STEFAN: Eliza). Najmłodsza siostra Marii, Ester, jest od nich wszystkich zupełnie inna. Rebeka śmiała się, gdy Asia zapytała, do kogo Ester jest podobna. Widocznie wszystkie siostry dziwią się, skąd się wzięła taka mała Masajka. Ester jest wzrostem gdzieś pomiędzy mną a Asią. (STEFAN: śmieją się, ale wiedzą, że to po babci, po której ma wzrost i urodę)

Po trzech rozdaniach przerwałyśmy grę, żeby ugotować i zjeść obiad. Z Asią wymyśliłyśmy, że zrobimy pierogi, żeby było trochę inaczej niż codziennie (ryż, ryż, ryż…). Tutaj przelicznik ryżu na obiad to 1 kilogram na 4 osoby. Jeny – gospodyni na parafii – została zwolniona z przygotowywania obiadu w dniu dzisiejszym. Ksiądz Adrian powiedział jej, że my dzisiaj gotujemy. Jeny nie odpoczywała. Wystawiła przed dom olbrzymią balię z wodą i robiła ręczne pranie. Potem umyła wszystkie podłogi. My z Asią zabrałyśmy się tak późno za robienie obiadu, że zjadłyśmy go na kolację. Niestety, Jeny nie wiedziała, że nie musi jej robić, więc przeszkadzałyśmy sobie wzajemnie w kuchni, zabierając jej garnki, zajmując palniki i termos, w którym zawsze wystawia jedzenie (bo do końca nie wiadomo, o której wszyscy zbiorą się do stołu). Z Jeny trudno się dogadać, bo nie mówi po angielsku, a my nie mówimy w suahili. Więc Jeny robiła swoje – gotowała oczywiście ryż dla wszystkich 🙂

Po kolacji przyszły do nas Rebeka i Ester z zamiarem dalszej gry. Przyniosły nam zrobione przez siebie z koralików typowe masajskie bransoletki. W trakcie, kiedy grałyśmy wrócili z Dodomy: ksiądz, Stefan i Maria.

Jednak ślub się odbędzie!!! W Urzędzie Stanu Cywilnego wystarczy przedłożyć dokumenty wystawione przez katolickiego księdza. Zgoda ojca musiała być dołączona do wniosku składanego przez internet w innych sytuacjach, niż ślub w kościele katolickim. Trudno im w tym wszystkim było się połapać. Dobrze, że pojechali do źródła zasięgnąć informacji.

Tej nocy spało się wyśmienicie!

 

Tanzania Dzień 4

Plany na dzisiejszy dzień, to jest 29 kwietnia były zupełnie inne. Mieliśmy wstać przed 6:00 rano, żeby pojechać do małej miejscowości Laiseri, w której miała się odbyć msza święta. Rano 6:10 gotowi do drogi czekamy na księdza Kazka. Ksiądz zjawia się i oznajmia, że nastąpiła nagła zmiana planów, ponieważ musi zawieźć do Gairo chore dziecko do lekarza. Powiedział, że wróci i około 7:00 rano, odprawi mszę świętą i rzeczywiście tak było. Po śniadaniu Stefan z Marią zajęli się przygotowywaniem wniosków potrzebnych do Urzędu Stanu Cywilnego wybrali się do …(STEFAN: Godiego, ale nie bardzo się wybrali, bo to było tak czy inaczej na plebanii) żeby dowiedzieć się jakie to konkretnie muszą być papiery do złożenia …(ten fragment tekstu czeka na korektę Stefana – STEFAN: logowaliśmy się na stronę RITY i staraliśmy się zorientować, jakie papiery gościu nam polecił złożyć elektronicznie w urzędzie. Co chwilę wychodził jakiś problem – albo coś trzeba było złożyć 3 tygodnie przed datą ślubu, albo po ślubie, albo trzeba było załączyć dokumenty, których nie mieliśmy. Dzień wcześniej Kazek i Maria usłyszeli od urzędnika, co powinniśmy złożyć, ale okazało się, że jednak nie bardzo wiedzą co.. Ja się od tego trochę odciąłem, bo cała gadka w urzędzie była w Suahili). Asia i ja w tym czasie ściągałyśmy zdjęcia zrobione z kilku dni w Tanzanii. Miałyśmy czas na spokojne wypicie kawy. Kiedy wrócili, zostaliśmy zaproszeni na obiad, który zrobiła siostra Marii, Mahoo. Kiedy zjawiliśmy się na miejscu, wszystkie siostry otoczyły nas i zaczęły przebierać w nasze masajskie, odświętne stroje, dopasowując rozmiar paska i układając warstwami na nas ich tradycyjne materiały. Po przebierankach ustawiono plastikowy stół i cztery plastikowe krzesła: dla Stefana, Marii, Asi i mnie. Dziwny mają zwyczaj, że goście jedzą przy stole samotnie – bez gospodarzy. Pierwszego dnia, kiedy Mahoo karmiła nas dwa razy, siedziałyśmy z Asią przy stole same naprzeciwko siebie. Pomyślałam, że spóźniłyśmy się, bo poszłyśmy po zabawki dla dzieci. Najpierw jedliśmy tradycyjne placki trochę przypominające naleśniki tylko bardziej twarde (STEFAN: chapati). Na obiad była zupa a la rosół, ale bez warzyw tylko samo mięso z wodą, kukurydziana papka (ugali – STEFAN: rodzaj polenty, mamałygi) i mięso z kozy oraz banany. Po spożyciu posiłku Stefan wyciągnął drona i zabawiał wszystkich ujęciami robionymi z góry. Otoczony przez grono osób, nie tylko dzieci.

Asia bawiła się z małą Amandą (córeczka Ester), a ja zaobserwowałam nietypową scenę. Na teren domostwa przyszła starsza kobieta. Maria oraz wszystkie jej siostry, podchodziły do niej i z szacunkiem pochylały głowy, tak jak małe dzieci pochylały głowy przed nami. Nie wiedziałam, co zrobić, ale nadrobiłam uśmiechem. Chyba jednak coś było nie tak, bo kobieta nie odpowiedziała uśmiechem na uśmiech. Ech…te bariery językowe i odmienne zwyczaje. Zapytałam Marię, kto to jest i odpowiedziała mi, że któraś ze starszych sióstr (pewnie od innej matki). Stefan opuszczał drona na tak niską wysokość nad głowami, że włosami targał leciuteńki wiatr. Wszyscy piszczeli i kulili się ze śmiechem. Jedyną osobą, która się nie skuliła, a lekceważąco machnęła ręką, była dumna siostra Marii. Czuć było jej olbrzymi dystans do wszystkiego, co się tam działo. Nagle zaczął padać mocny deszcz. Wszyscy, a było nas sporo, schowaliśmy się w małej chatce, służącej do gotowania posiłków, z ogniskiem w centralnym miejscu chaty. Na ławeczkach siedziało dużo ściśniętych osób, więc zrobiło się dosyć gorąco, tym bardziej, że żar od ogniska też ogrzewał wnętrze „chatki z piernika”. Nie mogliśmy wyjść na zewnątrz, bo mocno padało. Bawiliśmy się z dziećmi w “Tu kokoszka kaszkę ważyła” i okazało się, że Masaje mają bardzo podobną zabawę, ale zamiast ptaszka jest krowa, która nie lata, ale chodzi i też się chowa pod pachą. Deszcz ustał i  poszliśmy w końcu do domu. Wracając, usłyszałyśmy przepiękny śpiew w kościele. To chór masajskich dzieci przygotowywał się na uroczystość zaślubin. Siedziałyśmy z Asią na ławeczce zafascynowane. Nagrywałam fragmenty na dyktafon, Asia zrobiła jakiś film. Potem miałam wrażenie, że dają koncert i śpiewają specjalnie dla nas. Mocno biłyśmy brawo po każdej piosence. Na końcu zostałam poproszona przez Masajkę – opiekunkę chóru, żeby podziękować dzieciom za występ. Oczywiście zrobiłam to z przyjemnością, chociaż nie wiedziałam, czy mam dziękować im dzisiaj czy chodzi o podziękowanie na uroczystości ślubnej. Jednak chodziło o dzień dzisiejszy. Masaje lubią przemowy – ogólnie dużo mówią, gdy tylko jest ku temu okazja. Na przykład, jak spotykają się na drodze, nawet gdy się spieszą, muszą ze sobą zamienić parę zdań. Zawsze mają coś do powiedzenia. Podziękowałam raczej krótko jak na ich standardy. Dzieci były szczęśliwe, obstąpiły mnie i Asię z każdej strony, dotykając naszych włosów: ciągnąć, podnosząc, głaszcząc… To było coś niesamowitego 🙂 Wróciłyśmy na parafię. A tam czuć było zdenerwowanie Stefana i Marii, bo czekali na rozmowę z jej ojcem. Stefan zgodnie z tradycją powinien poprosić ojca panny młodej o rękę córki. Mzee Nyika (ojciec Marii – starszy Nyika) miał wrócić do domu, bo gdzieś daleko odwiedzał rodzinę. Okazało się, że na druku, który muszą wysłać do urzędu online, potrzebny jest podpis ojca oraz w piśmie ma zostać wymienione, co w zamian za swoją córkę dostał od narzeczonego córki przyszły teść. W końcu dostali informację, że Mzee Nyika jest już w domu (STEFAN: tak naprawdę najpierw przyjechał na parafię, gdzie się z nim przywitałem). Maria ze Stefanem, z Marii bratem (bardzo postawnym Masajem) i ze swoją siostrą chyba to była Mahoo (STEFAN: tak, to była Mahoo) oraz księdzem Kazikiem pojechali rozmawiać o ślubie i weselu. Zabrali nam cukierki, które kupiłyśmy dla masajskich dzieci 🙂 My z Asią usiadłyśmy do kolacji z księdzem Adrianem, który dzisiaj wrócił, a był nad  jeziorem Wiktorii na uroczystościach związanych ze świętem Miłosierdzia Bożego. Ksiądz Adrian dezynfekował nas własnej roboty alkoholem, żebyśmy nie miały żadnych dolegliwości żołądkowych. Mówił, że to najlepiej działa 🙂 Długo czekaliśmy na powrót Marii i Stefana. Nie było ich prawie 3 godziny. W pewnym momencie drzwi się otworzyły i przez korytarz przemknął ksiądz Kazik nawet na nas nie patrząc. Wyrzucił do nas w pośpiechu: “Ślubu nie będzie” i zamknął się w swoim pokoju. My z Asią chwilę potem pożegnałyśmy się z księdzem Adrianem. Chciałyśmy iść do swoich pokoi, ale zobaczyłyśmy, że u Stefana pali się światło. Zapukałyśmy do drzwi. Stefan otworzył. Miał wilgotne oczy. Maria siedziała bokiem, ale widać było, że płakała. Chwilę porozmawialiśmy o całej tej przykrej sytuacji. Okazało się, że ojciec Marii niby pozwolił córce na wzięcie ślubu, ale miał strasznie wygórowane wymagania, co do zadośćuczynienia za rękę swojej córki. Cena była zaporowa. Zwyczajowo daje się kilka krów (6-10 sztuk to już naprawdę dużo). Stefanowi Masaj podał wygórowaną cenę, niewyobrażalną tutaj: 60 milionów szylingów. Z obliczeń księdza Kazka wiemy, że ojciec Marii zażądał od Stefana ogromnego stada 120 krów. Docierało do nas wcześniej, że do takiej wygórowanej ceny namawiały go niektóre osoby, szczególnie jego żony. Tylko jedna – najstarsza żona – trzymała (ale pewnie po cichu) stronę Marii (STEFAN: wcale nie po cichu, tylko oficjalnie, ale nie bardzo ma to u nich znaczenie. A dodatkowo to jest w tej chwili jego jedyna żona po katolickim ślubie, który wziął jako 80-parolatek zeszłego września). Barbarzyńskie zwyczaje! Ojciec daje zgodę, czy rozwódka z dwójką dzieci może wyjść za mąż? Nie ma sposobu, żeby pomóc młodym. Nie wiadomo nawet, jak ich pocieszyć. Sytuacja jest patowa, szczególnie dla Marii. Zerwanie relacji z rodziną albo zerwanie relacji ze Stefanem. Przed Marią bardzo, bardzo trudna decyzja. Może jeszcze jest jakaś nikła nadzieja, że Mzee Nyika zmieni zdanie, że przemyśli, że jego cena była za wysoka. Straszny żal ściska serce na myśl, co młodzi – Maria i Stefan – teraz czują…

Dzień 3

Notatka na marginesie

To nasz pierwszy dzień w masajskiej wiosce. Zostałyśmy z Asią same, bo Stefan, Maria i ksiądz pojechali do Urzędu Meldunkowego RITA (Registration, Insolvency and Trusteeship Agency) dowiedzieć się, czy dokumenty przywiezione z Polski przez Stefana są wystarczające do zawarcia małżeństwa w Tanzanii oraz jakie urzędowe dokumenty trzeba złożyć (brali pod uwagę, że będą musieli wybrać się w razie czego do Dar es Salaam). Dowiedzieli się, że papiery są w porządku ale trzeba będzie wypełnić jakiś wniosek na zawarcie małżeństwa online na stronie rządowej. Zawozili również dwójkę niepełnosprawnych dzieci do ośrodka w Mlali (ośrodek rehabilitacyjny prowadzony przez siostry zakonne z Włoch), w którym dzieci miały spędzić jakiś czas pod opieką i z dostępem do rehabilitacji. Nakaz opieki nad nami dostała Rebeka – starsza siostra Marii. Rano po śniadaniu zjawiła się przed domem parafialnym i oprowadziła nas po masajskiej wiosce. Najpierw poszłyśmy do przedszkola, gdzie opiekunką jest Ester – najmłodsza siostra Marii. Zaproszono nas do klasy pełnej dzieci, które pięknie, jak na zawołanie, przywitały się z nami i zaśpiewały piosenkę o słoniu. Potem, gdy wyszłyśmy, przypomniałyśmy sobie z Asią, że nie zabrałyśmy ze sobą cukierków, a miło by było poczęstować dzieciaki w przedszkolu. Wróciłyśmy do domu, zabrałyśmy cukierki i chwilę potem znowu byłyśmy w tym samym miejscu, obdarowując dzieci słodyczami. Idąc tam, zorientowałyśmy się, że nie były to dobre cukierki, bo każdy cukierek był w plastikowym papierku, a przecież tutaj mają olbrzymi problem z plastikiem, nie odwożą przecież śmieci, wyrzucają gdzie popadnie. Butelki plastikowe są wszędzie 🙁 Zebrałyśmy wszystkie papierki z myślą, żeby zawieźć je z powrotem do Polski. Dzieci karnie podchodziły do nauczycielki, wrzucając papierki do torebki. Potem z daleka widziałyśmy szkołę podstawową. Rebeka tłumaczyła nam, że niektóre klasy są w budynku, a inne są na zewnątrz ze względu na to, że jest bardzo dużo dzieci i muszą na zmianę mieć lekcje na podwórku albo w środku.

Potem udałyśmy się do domostwa Marii. Tam przywitała nas starsza siostra Marii – Mahoo. (STEFAN: formalnie jest to dom Mahoo, mieszka tam też między innymi Maria) Co chwilę zjawiły się nowe osoby, w większości byli to najbliżsi sąsiedzi, którzy z ciekawości przychodzili nas zobaczyć (mężczyźni na motocyklach, kobiety z malutkimi dziećmi). Atmosfera była przyjemna i życzliwa.

Przyjechała nawet najstarsza siostra Marii – Pabaalo (STEFAN: w rzeczywistości na imię ma Yapindeti). Ona i Mahoo są bardzo do siebie podobne. Maria z kolei jest bardzo podobna do Hawy (czyt. ‚chały’) – młodszej siostry. Kobiety zajęte były robieniem ozdób z koralików. Od Rebeki dostałyśmy zrobione przez nią łańcuszki koralików, specjalnie do noszenia na stopach. Dokańczały je Mahoo i Pabaalo. Potem Asi i mnie założyli nasze ozdoby, przypalając sznurki na naszych nogach (chyba nie zdejmiemy ich do końca życia 🙂 ) 

Mahoo dwa razy częstowała nas tradycyjnymi potrawami (tradycyjne placki, twarde mięso z kozy) przygotowanymi na ognisku w glinianym domku, który własnoręcznie zrobiła. Domek pięknie wygląda z zewnątrz, jak chatka Baby Jagi z bajki. W centralnym miejscu jest ognisko, po bokach drewniane ławki. W głębi posłanie na podłodze. Cały domek osmolony od wewnątrz jest sadzą, bo nie ma w nim komina, ani żadnego okna. Przez chwilę byłam tam podczas gotowania i nie dało się wytrzymać – szczypały oczy.

Wróciłyśmy do naszego domu parafialnego, zrobiłyśmy sobie kawę. Rebeka chciała kawę, ale z mlekiem, którego nie mogłyśmy znaleźć, więc poczęstowałyśmy ją herbatą. Chciałyśmy się odwdzięczyć za jej opiekę i postanowiłam wręczyć jej bursztynowe korale, które dostałam od Ani – sąsiadki z mojej ulicy. Opowiedziałyśmy jej czym jest bursztyn. Jest wykształconą Masajką i była wszystkim bardzo zainteresowana. Rebeka po studiach mieszkała dwa lata w mieście, ale jednak wróciła do wioski. Pewnie wtedy, gdy pojawiły się dzieci (najstarszy syn ma 15 lat, najmłodsza córka ma kilka – sześć, może siedem), a mąż wziął sobie drugą żonę i z nią założył drugą rodzinę.

W końcu Maria ze Stefanem wrócili ze swojej wyprawy z księdzem Kazikiem. Było już ciemno, a na pytanie dlaczego trwało to tak długo, powiedzieli tylko, że w każdym miejscu (byli w urzędzie, kantorze po pieniądze, w ośrodku rehabilitacyjnym, na poczcie po klucz do skrzynki, na obiedzie i na rynku) obsługiwały ich leniwce. Spędziliśmy miły wieczór rozmawiając z księdzem Kazimierzem o Bożej opatrzności i orędownictwie świętych. Ksiądz Kazimierz bardzo uduchowiony wyróżnia się szczególnym kultem świętych Bożych. Dużo też mówiliśmy o tym, jak traktowane są dzieci, o okrutnych tradycyjnych i masajskich zwyczajach. Siedmiomiesięcznym dzieciom wypalają na policzkach okrągłe blizny, usuwają nożem dwie przednie dolne jedynki w wieku 7 miesięcy i 11 lat, obrzezają zarówno chłopców i dziewczynki w wieku około10 lat. Oprócz tego mają mnóstwo dziur w uszach, czasami bardzo dużych. Masajowie mają tradycje aranżowanych małżeństw. Wydawane są za mąż dzieci, które ledwo stały się kobietami (najczęściej mają 15 lat, chociaż czasami tylko 11 lub 12). Ksiądz Daniel powiedział nam o dziewczynce, która w wieku 10 lat została matką. Niestety, tak się dzieje cały czas. Nadchodzą zmiany, ale powoli… Najmłodsza siostra Marii już nie ma blizn, ani wybitych przednich zębów. Ksiądz Kazek mówił tylko, że nikt nie chce i nie może się przyznać do tego, że dziewczynka nie została obrzezana. Taka dziewczyna zostałaby odtrącona przez całą społeczność. Ciężko było słuchać o tym przerażającym losie masajskich dziewczynek. Dobranoc.

Tanzania Dzień 2

W pewnym momencie ktoś mnie budzi. Stoi przede mną kompletnie ubrana i gotowa do wyjścia Maria. Patrzę na zegarek, wskazuje godzinę 6:30. O nieeeee! Zmiana planów. Ponieważ Aśka zajęła łazienkę leżę jeszcze przez chwilę. Ale coś za długo tam siedzi. Nie zdążę się wyszykować na mszę. Wołam do niej przed drzwiami do łazienki, żeby już wychodziła i nagle… z góry piętrowego łóżka, gdzie Aśka spała nade mną, dochodzi zaspany głoś. Świadczy o tym, że wcale nie ma Aśki w łazience, i że nie wie co się dzieje. Z ulgą wskakuję do łóżka i mówię Marii, żeby zrobiła to samo, bo bidulka nie wiedziała przecież nic, gdyż wcześniejsze plany zmienialiśmy w języku polskim. A potem: prywatna msza, komunia święta pod dwoma postaciami, śniadanie, spacer po terenie seminarium, oglądanie kurek, świnek, ogrodu, wejście na dach w celu podziwiania okolicy, pożegnanie za gościnę i wyjazd z Morogoro w dalszą drogę, coraz bliżej celu. Po drodze, w ostatniej niewielkiej mieścinie o nazwie Gairo odwiedziliśmy Nengai (córeczkę Marii), która chodzi tam do szkoły, a opiekuje się nią jakaś znajoma Marii. Ojej, ale tamtejsze dzieciaki miały radości, widząc takich gości. Mogłabym się założyć, że pierwszy raz widzieli tylu białych w jednym miejscu na żywo 🙂

 

 

Tym razem asfalt dawno się skończył, a my jechaliśmy i jechaliśmy coraz gorszą drogą. Zupełnie nieprzejezdna po wielkim deszczu, przelewają się przez nią wtedy rwące rzeki, a mostków brak. Pytałam Marii, co wtedy? A ona na to, że nic. Po prostu się nie jeździ i czeka, aż wyschnie. Dookoła rozciągały się stepy, pasterze zaganiali kozy i krowy w promieniach zachodzącego za horyzontem słońca.

Tanzania 1 dzień cd

Z sześcioma walizami, z bagażem podręcznym i osobistym potoczyliśmy się do samochodu terenowego. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy kierowca otworzył bagażnik, a w nim: duże, pełne czegoś kartony (STEFAN: duża butla gazowa z palnikiem), olbrzymia torba i plastikowe wiadra. Kierowca wsadził jedną walizkę i więcej miejsca nie było. Zaczęło się wypakowywanie. Uratowało nas miejsce na dachu  i liny do mocowania.
W Dar es Salaam mimo, że to olbrzymie miasto, od razu wyczuwało się ducha Afryki. Pełno straganików wzdłuż głównej ulicy z lotniska, mnóstwo ludzi w większości młodych, pięknie ubrane kobiety. Na każdych światłach obskakiwali nas sprzedawcy pukając w szyby samochodu z nadzieją, że coś nam sprzedadzą. Rozpoczęła się akcja: pieniądz. W wielkim centrum handlowym szukamy banku. W banku ciasno, mnóstwo ludzi przy każdym okienku i tłumek czekających na krzesełkach petentów. Trochę postaliśmy.
– Nie, tu za ciasno. Idziemy w inne miejsce. Naprzeciwko jest kantor. Mało ludzi w kolejce i trzy okienka 🙂
Hmmm… Chyba nikt w Europie nie wie, jak długo można obsługiwać jedną osobę? Stanie, stanie i stanie…. a kolejka się nie przesuwa. Obsługa to nic innego, jak leniwce z bajki Zwierzogród. Jednak w każdej bajce jest ziarno prawdy 😉
W końcu, kiedy udało nam się wymienić dolary, udaliśmy się do knajpy na obiad (STEFAN: sam ich zaprowadziłem, bo już tam kiedyś jadłem :] ). Pyszna grillowana ryba, sosy z mięsem wieprzowym i wołowym… Wszystko smaczne, tylko zaskoczyła nas ilość ryżu. Mogłyśmy z Asią zamówić jedną miskę na nas dwie i jeszcze by zostało. Na deser: gęste smoothie z mango lub z awokado. Pycha! Najedzeni i w drogę! Jedziemy… światła…zatrzymujemy się i jak spod ziemi przed naszym oknem wyrasta sympatyczny sprzedawca, machający najpierw kierowcy, a potem mnie i Asi wycieraczkami przed nosem. My pomachałyśmy głowami odmawiając. Siedzimy, czekamy na zielone światło. Za chwilę gość od wycieraczek pojawia znowu. Tym razem z rąk zwisają mu wielkie maczety. Na ten widok w tym samym momencie wybuchnęłyśmy śmiechem. Generalnie Tanzania to świat młodych ludzi. Ojciec Daniel, do którego pojechaliśmy (dom formacyjny Zmartwychwstańców w Morogoro), mówił, że w ciągu 25 lat przyrost naturalny wzrósł dwukrotnie. Z ponad 30 milionów w 2000 roku zrobiło się ponad 60 milionów obecnie. Po mieście jeździ bardzo dużo młodzieży na skuterach. Ale nie siedzą na nich 2 osoby, najczęściej 4, a nawet 5. Nie mogliśmy doczekać się, kiedy wyjedziemy z zatłoczonego miasta, ale miasto się nie kończyło. Cały czas jechaliśmy w korku. Po jednej i po drugiej stronie ulicy mijaliśmy domy, handlujących ludzi, najróżniejszego rodzaju sklepy. Zastanawialiśmy się, czy dojedziemy do terenu, gdzie będą jakieś pola i w końcu nie będzie ludzi. Korek się nie kończył. Wyobraźcie sobie, że była to jedyna droga prowadząca od portu do granicy z Rwandą, Burundi, Malawi i Zambią. Droga międzynarodowa szerokości 1 pasa w każdą stronę. Koszmar!!!! Przed nami tiry, za nami tiry, wszędzie tiry. Wyminiesz jednego, a za nim następny. Nasz kierowca Mateo nie patyczkował się, wyprzedzał na trzeciego. Najczęściej jechaliśmy na czołówkę. Mateo w ostatniej chwili znajdował miejsce i chował się przed jadącym na wprost nas tirem. No a ja siedziałam na środku bez pasów 🙁 Prawie całą drogę miałam zamknięte oczy. W końcu zjechaliśmy z asfaltu na drogę 10 razy gorszą niż w przeszłości w Grotowie. No i około 22 dojechaliśmy do domu formacyjnego, gdzie czekał na nas ksiądz Daniel. Po rozpakowaniu zapadła decyzja, żeby pojechać do bardziej centralnej części Morogoro na dyskotekę 🙂 Fajne to było. Trzeba się było mocno przeciskać między ludźmi stojącymi na zewnątrz, żeby się dostać do środka (STEFAN: Martwiłem się tylko, żebyśmy nie spotkali Daniela podopiecznych, bo oni mnie na te imprezy zabierali, jak tam pierwszy raz byłem, a oficjalnie im nie wolno 😀 ). Szliśmy wężykiem za księdzem Danielem do korytarza, gdzie był kibelek, bo tylko tam można było coś głośno powiedzieć, żeby druga osoba usłyszała. Hałas był nie do wytrzymania! Tam szybko podjęliśmy jednogłośną decyzję, że jedziemy w inne miejsce, gdzie będzie mniejszy hałas. Podjechaliśmy pod kolejną dyskotekę, gdzie podobno zawsze było miejsce. A tutaj niespodzianka – olbrzymia kolejka przed wejściem do lokalu. Szybko stamtąd uciekliśmy. Ksiądz Daniel w końcu wydedukował, że te tłumy są wszędzie z powodu tanzańskiego święta państwowego (STEFAN: zjednoczenie Tanganiki i Zanzibaru). Ksiądz miał jeszcze inne rozwiązanie, zawiózł nas na obrzeża Morogoro (STEFAN: a właśnie, że nie obrzeża, tylko prawie centrum 😀 koło dworca autobusowego) do przestronnego lokalu ze stolikami na zewnątrz. DJ puszczał muzykę, ale prawie nikogo tam nie było. Usiedliśmy, zamówiliśmy tanzańskiego lagera o nazwie Kilimandżaro. Umieją robić piwo – to pewnie pamiątka po Niemcach, którzy kolonizowali Tanzanię przed pierwszą wojną światową. Ciepły wieczór, rozmowa, czas szybko płynął. Wróciliśmy na miejsce noclegu. Ksiądz Daniel już wcześniej proponował nam, że może odprawić dla nas prywatną mszę świętą. Wtedy jednak postanowiliśmy wstać przed 7 rano, żeby posłuchać jak pięknie śpiewają afrykańscy klerycy. Teraz jednak, gdy ponowił propozycję, szybko ją przyjęliśmy, bo zbliżała się godzina 2:30. Zaplanowaliśmy mszę (a tak naprawdę tylko ks. Daniel, Asia i ja) na 10 rano.

Tanzania 1 dzień

Miało być szczegółowo, a będzie krótko, bo zmęczenie i późna pora. Wyruszyliśmy w podróż, której celem był ślub i wesele Stefana i Marii Miki Kossey z plemienia Masajów w Tanzanii. Tak długo byliśmy w podróży, że trzeba o niej wspomnieć chociaż kilka zdań.
Podróż do celu naszej podróży – parafii w której misjonarzem są: ksiądz Kazimierz, ksiądz Adrian, ksiądz Marek i ksiądz Maksymilian – trwała ponad dwie doby. Zapakowani byliśmy na maksa. Każdy z nas miał dwie wielkie walizki i bagaż podręczny. Asia miała pod pachą poduszkę (sprawdzony patent z podróży na Sycylię). Czarna, puchata poducha sprawiała wrażenie czegoś bardzo miękkiego i przytulnego. Nie trzeba było za długo czekać (pierwsza przesiadka na lotnisku w Kopenhadze), aż poduszka wymsknie się Asi z rąk. No i mięciusia podusia huknęła o podłogę, jakby były w niej kamienie zamiast puchu. Trudno było powstrzymać się  od śmiechu na widok min współpasażerów samolotu.
Ale znacie przecież Asię 🙂
No i mnie też 🙂
Bo ja z kolei zaliczyłam wtopę najpierw wsiadając do samolotu lecącego z Gdańska do Kopenhagi (pierwsza przesiadka). Kiedy już na dobre usadowiłam się na siedzeniu przed odlotem, zjawiła się przede mną stewardessa z moim szczepionkowym paszportem w ręce. Był wsadzony między kartki paszportu i wypadł. No co? każdemu może się przydarzyć. No tak! Ale to jeszcze nie koniec! Pierwszy lot nie był szczególnie długi. Szczęśliwie dolecieliśmy do Addis Abeby. Niestety, Aśka ze Stefanem dokuczali mi, bo zostawiłam w samolocie naszą jedyną kanapkę i czasopismo, w którym były naprawdę świetne artykuły. Mieliśmy się nim wymieniać, żeby podróż nam się nie dłużyła. Kanapka i czasopismo – też mi problem? Ale… nie śmiej się dziadku z czyjegoś wypadku…
Drugi lot z Kopenhagi to Addis Abeby (Ethiopian Airlines) był najdłuższy, trwał 9 godzin plus 1 godzina zmiany czasu. Okazało się, że samolot nie był wypełniony. Kupując bilety wybraliśmy wszyscy miejsca przy oknie, więc siedzieliśmy w rządku jeden za drugim. Obok Stefana siedziała Etiopka z synkiem. Przy Asi nikt nie siedział, przy mnie również, więc zastanawiałyśmy się, czy dosiądą się do nas jakieś osoby na postoju technicznym w Wiedniu. Los okazał się dla nas bardzo łaskawy. Każda z nas miała do dyspozycji 3 miejsca. Spało się cudownie. Wylądowaliśmy. Znowu niedługa przerwa i kolejny lot ze stolicy Etiopii Addis Abeby do Dar es Salaam. Lot trzecim samolotem był krótki. Po wylądowaniu sprawdzają paszporty ze szczepionkami. Szczególnie interesowała ich żółta febra. Uff… dobrze że miałam ten paszport. Załatwienie wiz nie było trudne. Trochę trzeba było się wyspowiadać do kogo konkretnie jedziemy i po co, ale sympatyczna obsługa, po skasowaniu od każdego 50 dolców, przepuściła nas przez granicę. Hurra!!! Już był w ogródku już witał się z gąską…
Przed nami ostatnia kontrola bagażu. Maria z kierowcą Czekają na nas od kilku godzin. “Proszę pokazać, co macie w bagażach. Celnik otworzył jeden z bagażu, wyśpiewaliśmy mu wszystko: z czym jedziemy, że do Tanzanii, że do Masajów, że do księdza z prezentami dla masajskich dzieci… Uśmiechnął się i powiedział, że nie musimy pokazywać mu kolejnych pięciu walizek. Zadowoleni, że tak szybko przyszliśmy kontrolę celną łapiemy za walizki i zmierzamy do szklanych drzwi wolności. Niestety nie zdążyliśmy. Przechwytuje nas celniczka: “Nie, nie, proszę pokazać wszystkie walizki”. Stefan drży, bo w jednej z walizek ma drona, którego nie wolno przewozić przez granicę, ale nie pamięta do której walizki go zapakował. Otwieramy na chybił trafił drugą walizkę. Stefan modli się, żeby nie było w niej drona, bo tego nie wolno przewozić (STEFAN: bez przesady z tym modleniem 😀 ). Nie ma drona. Są zwykłe zabawki, na co celniczka bierze jedną do ręki i mówi, że musimy zapłacić cło. Na naszych twarzach przerażenie, wszystkie pięć walizek wypełnione są po brzegi prezentami dla Masajów.
No i znowu zaczęło się tłumaczenie że w głąb Tanzanii, że do księdza na misję, że prezenty dla Masajów i najważniejsze, że pozbierane od przyjaciół, od rodziny, i że nie są nowe. Nie było łatwo, ale w końcu dotarło i zostawili nas w spokoju. Celnik, który chciał nas od razu chciał przepuścić  podsumował, że dobrzy z nas ludzie. Wychodzimy w końcu przez szklaną szybę z naszymi walizkami. Maria i kierowca czekają. I nagle, gdy szklane drzwi bezpowrotnie zamknęły się za nami, Stefan pyta się gdzie jest jego bagaż podręczny? Został. Stefan miał już chyba tylko Marię w głowie 🙂
Bagaż się znalazł, ale kosztowało go to 10 dolców. (STEFAN: no i tak naprawdę dopiero tutaj się modliłem, bo w podręcznym był mój paszport, reszta dokumentów i parę tysięcy $, więc ta 10, to jak za darmo 😀 )
A jednak nie będzie krótko.
Teraz kładę się spać, jutro będę kontynuować.