Olin/2

2. Bilet

 Minął tydzień bez sprawdzianów i kartkówek. Jednym słowem: leniwie. Wszyscy już czuli, że zbliżają się ferie i mało kogo obchodziła szkoła. We wtorek, kiedy szedłem do szkoły, był piękny słoneczny lecz mroźny dzień. Stałem na przystanku i czekałem na autobus, gdy powiał silny wiatr. Poczułem, jak podmuch wiatru wyrywa mi z ręki bilet, który zatopił się w białym puchu. Rozpaczliwie rzuciłem się za biletem. Uważnie przeszukiwałem miejsce, w którym ostatni raz go widziałem. Pomimo moich wysiłków bilet wyparował, a autobus właśnie podjechał na przystanek. Podniosłem się z ziemi. Wzruszyłem ramionami zrezygnowany, wskoczyłem do autobusu i wtopiłem się w tłum tak, jak poprzednim razem, gdy jechałem bez biletu. W połowie drogi do szkoły wypuściłem z ulgą powietrze,  nie było żadnego kanara. Autobus zatrzymał się na przystanku wypuścił i wpuścił kolejnych pasażerów. Drzwi się zamknęły i ruszyliśmy dalej. Wtedy poczułem rękę na swoim ramieniu.

 3. Podróż na gapę

 Obróciłem się ostrożnie. Za mną stał starszy człowiek ubrany w pelerynę o intensywnie fioletowym kolorze. Wpatrywał się we mnie, świdrując mnie oczami zza złotych okularów.

– A co to, chłopcze, podróżujemy na gapę? – wypowiedział twardo.

– Proszę pana, to nie jest tak, jak pan myśli! – próbowałem się bronić.

– A jak jest, w takim razie, chłopcze?

– Miałem ten bilet, tylko mi zginął!

– Każdy może tak powiedzieć.

Spuściłem głowę przekonany, że ten dziwnie ubrany kanar, wyrzuci mnie z autobusu. Ku mojemu zdumieniu nie kazał mi wysiąść. Bałem się odezwać, żeby jeszcze bardziej nie pogorszyć swojej sytuacji. W milczeniu dojechaliśmy do czwartego przystanku. Do przejechania zostały mi jeszcze tylko dwa. Ludzie wsiadający i wysiadający z autobusu, przepychali się w drzwiach. Kto miał wsiąść wsiadł, kto miał wysiąść wysiadł i w końcu ruszyliśmy. Ten dziwny człowiek nie patrzył na nikogo innego poza mną, jakby innych pasażerów wcale nie było. Czułem się skrępowany i niepewny, co do zamiarów tego osobnika.

– Jak masz na imię, chłopcze? – spytał nachylając się, a rondo jego cylindra dotknęło mojego czoła.

Przyjrzałem się cylindrowi. Był fioletowy, wąski i wysoki. Trochę powyżej ronda znajdowała się czarna, cienka linia, biegnąca wokół cylindra. Miałem coraz mocniejsze podejrzenia, że to wcale nie jest kanar. Odsunąłem się od niego i nie odezwałem się. Mimo mojego milczenia, nie domagał się odpowiedzi. Wysiadł na kolejnym przystanku. Gdy opuścił autobus, odetchnąłem z ulgą i zerknąłem na miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą, stał nieznajomy. Na podłodze dostrzegłem mały zegarek. Przypominał zegarki z dawnych czasów. Ostrożnie podniosłem go. Miał złotą obwódkę, cyfry i wskazówki. Wnętrze zegarka było ciemnofioletowe. Od razu domyśliłem się, kto go zgubił. Zaciekawiony obróciłem go na drugą stronę. Zobaczyłem tam coś, co przyspieszyło bicie mojego serca.

Hanton /2

Opowieść 1. Hanton cd.

Tak mijały dni, miesiące i lata. Jeździli po świecie i grali wesołe komedyjki w mijanych miastach, wioskach i osadach. Hantonowi Uliksus stał się tak bliski, jak ojciec, a Uliksusa gonił nieubłagany czas. W pewnym mieście zdarzyło się jednak coś, co przerwało to sielankowe życie. Uliksus wysłał Hantona tak, jak wiele razy to czynił, po żywność, stroje i potrzebne rekwizyty. Hanton przeciskał się w tłumie do straganu z żywnością, gdy ktoś złapał go za wytworny kubrak. Dłoń wyrwała go z tłumu, obróciła. Przed nim ukazała się twarz trzydziestoletniego mężczyzny, mocno zarośniętego jasną brodą.

– Pójdziesz ze mną młodziaku. – powiedział twardo nieznajomy.

– Niestety muszę już wracać. – odpowiedział niewzruszony Hanton.

– A dokąd ci tak śpieszno? Bo chyba nie do mamusi, co? – brodaty wybuchnął krótkim śmiechem – Nie zajmę ci dużo czasu, obiecuję, rycerskie słowo. Poza tym, co masz do stracenia?

– No, w sumie nic – powiedział, tym razem niepewnie, Hanton

– Sam widzisz. Chodźmy więc.

Nieznajomy w wypłowiałym płaszczu ruszył w uliczkę pomiędzy budynkami. Hanton poszedł za nim. Dostrzegł inne postacie w takich samych wypłowiałych płaszczach. Opierali się o zaciemnione mury kamienic. Typki utworzyły koło, szli otaczając Hantona.

– To dla twojego bezpieczeństwa. Rozumiesz, młodziaku? W tym mieście pełno niebezpieczeństw. – odezwał się brodacz.

„ – Akurat. Dla mojego bezpieczeństwa? – powiedział rozsądek – Najchętniej to bym go walnął. Spokojnie, przecież nie umiem się bić – tłumaczył w myślach rozsądkowi młodzieniec. – Skąd możesz wiedzieć, skoro nigdy nie próbowałeś. Ja ci mówię, walnijmy go teraz. – Podobno jesteś moim rozsądkiem, to powiedz, jak mam go walnąć, skoro otaczają nas jego przyjaciele. – A rzeczywiście! O tym nie pomyślałem. – Więc lepiej siedź cicho! Załatwimy to po mojemu – Akurat twój sposób będzie lepszy niż mój? Słyszę w twoim głosie drwinę. Jeszcze się zdziwisz. – Ej, kto tu jest od wymyślania planów? Ja, chyba. – Ach tak? Skoro twój jedyny plan, to walnięcie brodacza, to muszę wziąć sprawy w moje ręce. – Nie moja wina! Źle mi się myśli w tym ścisku. – Skończmy lepiej tę rozmowę. Stanęliśmy. Cicho!”

Istotnie stanęli. Brodacz rozglądał się przez chwilę, a potem skierował się do piwnicy jednej z kamienic. Długo schodzili w dół po krętych, wąskich stopniach. Kiedy schody skończyły się, brodacz rozkazał zatrzymać się i czekać na siebie. Sam zniknął za drzwiami. Zapadła długa cisza.

Ja nie chcę umierać! – rozpaczliwie krzyknął rozsądek – Jestem za młody, żeby umrzeć! Ucisz się w końcu! – nakazał rozsądkowi Hanton”

Usłyszeli kroki powracającego brodacza. Nagle kroki ucichły.

– Dawajcie go tu, chłopcy! – dobiegł ich głos brodacza.

Mężczyźni w wypłowiałych płaszczach popchnęli Hantona w otwarte drzwi, które zatrzasnęły się za nim. Brodacz szybko ruszył ciemnym korytarzem. Hanton podążył za nim.

Teraz mamy okazję – odezwał się niespodziewanie rozsądek – Przestaniesz w końcu?! – zniecierpliwił się Hanton.”

Przechodzili przez kolejne drzwi i korytarze ukryte w ciemności. W końcu znaleźli się w małym, mrocznym pomieszczeniu, skąpo oświetlonym światłem świecy, stojącej na biurku.

– Dziękuję – zwróciła się do brodacza postać ukryta w ciemności.

Mężczyzna skłonił się i wycofał, zamykając za sobą drzwi.

– Siadaj, proszę – powiedziała postać wskazując drewniane krzesło, naprzeciwko biurka.

Tego głosu Hanton nie spodziewał się tu usłyszeć. Był to lekko zniekształcony głos kobiety. Młodzieniec posłusznie usiadł na krześle. Było zdecydowanie za ciemno, żeby przyjrzeć się osobie siedzącej naprzeciwko. Zapadło długie milczenie. W pewnym momencie, ręka kobiety szybko, ale delikatnie, przyciągnęła jego twarz do światła świecy. Hanton poczuł, że ręka kobiety jest jakaś dziwna, szorstka i nieprzyjemna.

– Nadasz się – zamruczała pod nosem – Gładka twarz, dobrze patrzy ci z oczu. Wyglądasz na prawdomównego człowieka. A do tego jesteś dosyć ładny. Tak, powinien łyknąć przynętę.

Co jest? – oburzył się rozsądek – Zamierza tak gadać o naszych szczegółach anatomicznych? – Zamknij się! Wszystko mi utrudniasz! – uciszał go młodzieniec. – Patrzcie no na niego, jaki panicz się zrobił! Niedobrze mu wróżę, oj niedobrze!

– Będziesz w końcu cicho!

– Kto ma być cicho? – zapytała kobieta.

– Nikt – Hanton uświadomił sobie, że ostatnie zdanie powiedział głośno – Nieważne.

Kobieta zabrała rękę, poruszyła się na krześle. Rzuciła na biurko spory szary mieszek, który spadając na blat wydał charakterystycznym brzęk monet. Hanton ostrożnie wyciągnął rękę w kierunku mieszka. Palce dotknęły już gładkiego szarego materiału. Był świadom, że nieznajoma pewnie się uśmiecha, ale nic nie mógł poradzić na to, że jego palce ostrożnie zaciskały się na woreczku. Jednym ruchem przyciągnął go do krawędzi stołu. Chciał sprawdzić zawartość, czy dobrze się domyśla, i już jego palce śmigały do rzemyka, żeby go rozwiązać.

– Chyba nie myślisz – odezwała się nagle kobieta – że teraz Ci zapłacę…

Hanton rzucił spojrzenie głodnego zwierza w kierunku postaci ukrytej w mroku. Momentalnie, jak tylko wypowiedziała te słowa, palce Hantona stanęły w bezruchu.

– A teraz mnie uważnie wysłuchasz – powiedziała kobieta. – Mamy podejrzenia, że niejaki człowiek o imieniu Dionizjusz, utrzymuje albo utrzymywał kontakty z tymi, co nie powinien.

„O czym ona plecie?” – pomyślał i już chciał wygarnąć kobiecie, że nie zna owego człowieka, gdy nagle kobieta uprzedziła go.

– Lepiej znany jako Uliksus. Widujemy was razem od paru lat. Pojawialiście się sporadycznie w większych miastach. Więc nie wykręcaj się, tylko mów, z kim aktor utrzymuje niedozwolone kontakty.

Sięgnęła po mieszek leniwym ruchem podrzucając go na dłoni.

– Dostaniesz to, a nawet więcej, jak powiesz – kusiła.

Hanton spocił się obficie. Co rusz, ukradkiem, rzucał nienawistne spojrzenia w stronę cienia kobiety i ręki z mieszkiem, która nadal od niechcenia podrzucała go lekko do góry. Wytarł twarz rękawem. W małym pomieszczeniu jakoś nagle zrobiło się tak duszno, że Hanton ledwo mógł złapać oddech. Jego spojrzenie ciągle błądziło od cienia kobiety do jej dłoni. W końcu nachylił się do stołu.

– Nigdy nie widziałem, żeby Uliksus rozmawiał za moimi plecami – wyrzucił z siebie szybko szeptem.

– Nie powiedziałeś całej prawdy.

– Przysięgam. Powiedziałem to, co wiem.

Ciemna postać zagwizdała jeden raz krótko, a drugi raz długo. Na ten sygnał wtargnął do pomieszczenia brodacz. Nic nie mówiąc, przyłożył młodzieńcowi gładką klingę do gardła.

– Przykro mi, że musiałam zastosować środki ostateczne. A teraz mów wszystko, co do joty!

Hanton opowiedział wszystko, co wydarzyło się od momentu spotkania Uliksusa.

– W paru mniejszych miastach – opowiadał Hanton – dość rzadko, zapraszany był na kolacje. Chodził tam sam.

– Powiadasz – zamruczała kobieta zaciekawiona – że chodził na kolacje? Bardzo ciekawe …

Miecz odsunął się nieznacznie od gardła Hantona.

– Co jest takiego ciekawego? – nie powstrzymał języka Hanton – To były zwykłe kolacje.

Kobieta nie odpowiadając, zatopiona we własnych myślach, pokazała, żeby się uciszył. Po krótkim zastanowieniu, wzięła głęboki wdech.

– Czy znasz nazwiska osób, które go zapraszały na te kolacje?

– Niestety, nie.

– A to szkoda.

Miecz natychmiast znowu przycisnął się do jego gardła.

– Czy zabierał coś ze sobą? – zapytała kobieta.

Tym razem Hanton dłuższą chwilę się zastanawiał. Czuł na sobie przenikliwy wzrok kobiety. Im dłużej nic nie mówił, tym mocniejsze było to odczucie.

– Nigdy nie widziałem, żeby brał coś ze sobą. Chyba, że robił to ukradkiem przede mną? Ale raczej nie mamy przed sobą tajemnic.

Nagle cała ziemia zatrzęsła się w posadach, gasząc świecę.

– Na górę! – krzyknęła kobieta twardym, męskim głosem.

Brodacz stał przez chwilę zdezorientowany, zanim pobiegł na górę. Ziemia pod ich stopami drgała cały czas. Kobieta, jakby zapomniała o przesłuchaniu, też wybiegła z pomieszczenia. Hanton nie czekając, aż drzwi się zatrzasną, czmychnął na ciemny korytarz, potykając się o coś. Sięgnął ręką, złapał to i schował do kieszeni. Prawie lecąc wydostał się na zewnątrz. Ziemia drgała tak, jakby się miała zaraz rozstąpić. Przed budynkiem nikogo nie było. Poczuł intensywną woń dymu. Zapach był bardzo dziwny, a nawet przyjemny. Dobiegł do targu. Z przerażeniem stwierdził, że budynki płoną, a ogień trawi pobliskie uliczki. Minął go jeździec na koniu, zwinnie skacząc ponad językami ognia.

„ – Gdybym ja miał konia? – pomyślał Hanton. Ale go nie masz! – dodał rozsądek”

Młodzieniec zawrócił, wskoczył w ciasną uliczkę pełną dymu. Biegł wolno. Był w połowie drogi, gdy ogień jakby sobie przypomniał o zapomnianej ulicy. Dym wciskał się uparcie w do nozdrza i oczy młodzieńca. On zwolnił tempo, teraz szedł na ślepo. Już czuł gorąco dosięgających go z tyłu płomieni, gdy nagle usłyszał szybki tętent kopyt i rżenie konia. W tej samej chwili poczuł, że coś się o niego ociera. Bez wahania, upatrując w tym swoją szansę, chwycił za wodze. Zatrzymał konia i wskoczył na jego grzbiet. Ścisnął go łydkami. Koń stanął na dwóch nogach, omal nie zrzucając jeźdźca ze swojego grzbietu. Hanton z trudem zdołał uspokoić konia z i przerażeniem rzucił okiem za siebie. Ogień nieubłaganie się zbliżał. Pokonał już domy stojące w pobliżu. Hanton, myśląc w duchu, żeby mu się udało, jeszcze raz , tym razem mocniej, ścisnął konia łydkami. Koń od razu ruszył galopem . Hanton nie musiał go popędzać do biegu.

Olin/1

1. Leniwy dzień

   Jak zawsze, obudził mnie budzik. Jakoś wywlokłem się z łóżka w ten szary poranek. Nie było mi za wesoło, gdy przy śniadaniu uzmysłowiłem sobie, że zostały jeszcze dwa tygodnie do ferii zimowych. Co mogę zrobić? Przecież nie prześpię tego czasu. Smętnie powlokłem się do łazienki. Umyłem się ekspresowo. Ubrałem się i wyszedłem z domu. Dalsza droga na przystanek autobusowy była dla mnie, jak maraton czyli pobiegłem najszybciej, jak mogłem. Wyobraźcie sobie bieg w zaspach śniegu, to koszmar. Nie życzę wam takiego doświadczenia. Zmachany dobiegłem na przystanek. Nie było czasu na odpoczynek, bo autobus właśnie odjeżdżał. Wskoczyłem do środka bardzo zadowolony, że mi nie uciekł. Podszedłem do kasownika. Bezwiednie sięgnąłem do kieszeni. „O o…” – pomyślałem. Macałem kieszenie, myśląc: „Co jest? Przecież gdzieś musi być ten bilet!” W końcu dotarło do mnie, że go nie mam. Wcisnąłem się w tłum ludzi na wypadek kontroli biletów. „Uff …” – odetchnąłem, jak wysiadłem z autobusu. Spokojnie, bez większych trudności, dotarłem na teren szkoły. Niespodziewanie, uderzyła mnie w bark twarda bryła śniegu. Przez chwilę poczułem lodowate zimno. Już chciałem odkrzyknąć coś w stronę napastnika, ale nikogo nie zobaczyłem. „Dobrze się schował skubany” – pomyślałem. Wzruszyłem ramionami i poszedłem w stronę drzwi wejściowych. Przy szatni zobaczył mnie Oczko. Nie wiem, jak mnie wypatrzył, bo byłem w tłumie przepychających się dzieciaków. Przypomniałem sobie, że to właśnie dlatego nadaliśmy mu takie przezwisko. Naprawdę nazywa się Adam Opolski. Adam przedarł się przez tłum i stanął obok mnie właśnie w chwili, kiedy oddawałem szatniarce swoje rzeczy.

– Co tam? – zagadałem, kiedy opuściliśmy szatnię.

– Nic ciekawego – westchnął.

– Przecież niedługo ferie. Nie masz jakiś planów?

– Z czasem może coś się urodzi.

Doszliśmy pod klasę. Wszyscy moi koledzy i koleżanki przypominali żywe trupy. Miałem świadomość, że ja również nie odstaję od nich swoim wyglądem.

– Co mamy? – zapytałem Oczko.

– Chyba historię, ale głowy nie dam – odpowiedział ziewając.

– Wspaniale! – klepnąłem się w czoło.

Pani Beata Hubka, nauczycielka historii, miała niesamowity talent do wydawania wysokich dźwięków. Nawet, gdy starała się mówić cicho, to i tak mówiła zdecydowanie za głośno. Sęk w tym, że my nie chcemy natychmiastowej pobudki. Wolimy powoli wybudzać się z sennego transu. Na lekcjach historii, nie było to możliwe. Pobudka była natychmiastowa.

– Wstawać leniuchy! – usłyszałem piskliwy krzyk.

Obróciliśmy się powoli. W naszym kierunku szła pani od historii. Wszyscy zmartwieni pokręciliśmy głowami. Nieunikniony był koniec stanu błogiej nieświadomości. Hubka otworzyła klasę. Staliśmy jeszcze przez sekundę, żegnając się z naszymi marzeniami sennymi. Weszliśmy do klasy ze spuszczonymi głowami.

Kiedy wracałem ze szkoły do domu z granatowych chmur sypał śnieg. I tym razem pojechałem do domu na gapę, ale na szczęście konduktora nie było.

Hanton / 1

Opowieść 1. Hanton

Szedł gościńcem okutany w pelerynę chłopiec. Sam nie wiedział, dokąd zmierza. Daleko od siebie, zobaczył wóz ciągnięty przez dwa woły. Zaciekawiony postanowił przyjrzeć się zbliżającemu się do niego pojazdowi. Wóz był długi, cały z drewna. Z przodu, na podwyższeniu siedział człowiek ubrany w dziwne, pstrokate odzienie. Śmieszny i niepasujący do stroju zielony cylinder, wyglądał komicznie na jego małej główce. Poza ubraniem, rzucała się w oczy czerwona krosta na jego długim, chudym nosie oraz bardzo cienkie wargi. Woźnica, zielonymi i ciekawymi świata oczami, wpatrywał się w nieznajomego. Zatrzymał woły i długo, długo mruczał coś do siebie.

– Chłopcze – powiedział bardzo miłym głosem, dziwnie ubrany człowiek – Czy mogę zapytać dokąd idziesz?

– Odpowiedziałbym, gdybym wiedział, dokąd zmierzam i po co – odpowiedział chłopak tajemniczo.

Dziwny człowiek z długim nosem znowu zamruczał i na krótko pogrążył się w zadumie.

– Ale na pewno wiesz, jak cię zwą, chłopcze? – zapytał przerywając ciszę i wpatrując się w wędrowca podejrzliwie.

„ – Odpowiedzieć mu? – zamyślił się chłopak. A jeżeli jest to typ spod ciemnej gwiazdy? odezwał się rozsądek. – Wydaje się, że dobrze mu patrzy z oczu. – chłopiec próbował zagłuszyć rozsądek. – Właśnie tacy są najgorsi. Wydaje się, że można im zaufać, a oni w najgorszym momencie to wykorzystają i opuszczą człowieka w biedzie. – Jednak zaryzykuję. Ja ci dobrze radzę – odezwał się rozsądek Milcz lepiej! Ale kto dzisiaj słucha rozsądku?”

– Otrzymam wreszcie odpowiedź, chłopcze? – zapytał woźnica, wybijając chłopaka z zadumy.

Kolorowo odziany człowiek badawczo przypatrywał się nieznajomemu.

– Noszę imię Hanton. – przedstawił się wędrowiec.

– Dziękuję za odpowiedź – woźnica uprzejmie skłonił głowę.

Na dłuższą chwilę zapadło milczenie, w czasie którego Hanton wysłuchiwał wyrzutów własnego rozsądku. Dziwny gość z powrotem zaczął mruczeć pod nosem i pogrążył się w zadumie.

– Hantonie – przerwał wreszcie ciszę długonosy – Wyglądasz mi na dobrego aktora, a tak się składa – mówiąc to wypiął dumnie pierś i zmienił ton na donośniejszy – że jestem światowej sławy dramatopisarzem i aktorem we własnej osobie. Nazywają mnie Uliksus z Miodoławu. – tu ukłonił się iście aktorsko i ciągnął dalej – Umiem dostrzec talent prawdziwego aktora – chwalił się, jak każdy artysta.

Artyści byli to ludzie pyszni i posiadali nieograniczoną potrzebę doceniania ich talentu. Uliksus nie był wyjątkiem od tej reguły.

– Chociaż muszę przyznać – ciągnął dalej, ale bez wcześniejszego entuzjazmu w głosie – że sztuka nie przynosi już takich dochodów, jak kiedyś. Ciągle utrzymuję się na fali sławy. Co prawda nie tak jak kiedyś, ale jak to mówią: „Lepiej być na wozie, niż pod wozem” – i tu parsknął krótkim śmiechem.

Nagle spoważniał i jeszcze przenikliwiej wpatrywał się w Hantona.

– Co ja tam będę ględził. Krótko mówiąc, właź do wozu. – powiedział przyjacielsko aktor.

Woźnica wyciągnął rękę do przybłędy. Pomógł mu wgramolić się na wóz. Świsnął batem w powietrzu, na co woły odezwały się leniwie. Wóz powoli skrzypiąc i chwiejąc się, ruszył do przodu. Tylna część wozu, długa i drewniana, była domem artysty.

– Siadaj! – powiedział cicho Uliksus i wskazał miejsce na ławce obok siebie.

Hanton usłuchał polecenia, ponieważ aktor wypowiedział to tonem, któremu nie można się było sprzeciwić. Jechali tak przez jakiś czas, trzymając się gościńca. Uliksus zaczął pogwizdywać wesoło. Na rozstaju dróg woźnica bez wahania wybrał drogę, wiodącą na wprost. Hanton chciał wstać, żeby rozprostować kości, ale Uliksus jednym, zdecydowanym ruchem posadził go z powrotem. Chłopiec spojrzał na aktora, nie rozumiejąc, o co chodzi. Długonosy nie zaszczycił go spojrzeniem, nadal patrzył przed siebie i wygwizdywał skoczną melodię.

Ruch wozów na drodze zagęścił się. Wmieszali się w karawan ciągnących się gościńcem pojazdów. Uliksus odetchnął z ulgą. Hanton liczył na to, że artysta powie mu, co go wcześniej niepokoiło. On jednak milczał. Zmienił tylko melodię na bardziej spokojną. Wieczorem dotarli w pobliże wsi Skaczący Zając. Zaraz jak wjechali do wsi, Uliksus nachylił się do ucha Hantona.

– Rób dokładnie to, co ja. Zaraz zacznie się tu sztuka – powiedział cicho z chytrym uśmiechem na twarzy.

– Mów jaśniej – poprosił Hanton.

Uliksus wyszczerzył się jeszcze bardziej i nic nie powiedział. Wóz dojechał do placu znajdującego się w centrum wioski. Na środku wolnej przestrzeni ustawiony był długi stół. Blat uginał się pod ciężarem jedzenia.

– Szanowni Państwo! – wykrzyknął Uliksus do siedzących przy stole i obżerających się wieśniaków – Jeżeli mogę poprosić, to powstrzymajcie na chwilę swoją żądzę jedzenia.

Ludzie oderwali wzrok od mięsiwa i utkwili go w mówiącym. Uliksus wdrapał się na ławeczkę i wypiął pierś.

– Szanowni Państwo, uśmiechnęło się do was szczęście, albowiem odwiedził was znany i szanowany aktor – uroczyście oświadczył zebranym i dodał – Nazywają mnie Uliksus. Razem z moim druhem Galibabą rozświetlimy wam tę noc.

Ludzie zaczęli klaskać, wiwatować, a Uliksus nie przestawał kłaniać się i dziękować za owacje. Jakiś czas trwała wrzawa. Mieszkańcy wstali od stołu i zrobili miejsce dla artystów. Uliksus dał Hantonowi znak, aby podążył za nim, na tyły wozu. Podeszli do drzwi domu na kołach. Zanim artysta wszedł do środka, krzyknął do tłumu:

– Za chwilę rozjaśnimy ten mrok!

Tłum zaczął jeszcze głośniej wiwatować. Słysząc to, aktor ukłonił się nisko i z wyprostowaną piersią, zniknął w wozie razem z Hantonem. Drzwi zamknęły się za nimi.

– No pięknie, i co teraz? – zapytał chłopiec.

– Nie marudź, tylko wybierz sobie strój grubego szlachcica – odpowiedział długonosy.

Harton rozejrzał się z ciekawością po pomieszczeniu, na tyle dokładnie, na ile pozwalało wieczorne światło, wpadające przez okna wozu. Pomieszczenie wypełnione było ciemnymi konturami, zapewne różnych strojów i rekwizytów. Ze względu na ich ilość, ciężko było się poruszać.

Z zewnątrz dobiegały głosy, wzywające aktorów.

– Masz, to się nada – Uliksus podał mu strój i wepchnął do ręki jakiś przedmiot – Ubieraj się! Co tak stoisz, jak kołek! Szybko, bo jeszcze gotowi, przewrócić wóz albo go podpalić!

Hanton odłożył rzecz, na coś, co w zarysie, w ciemnościach przypominało komodę. Zaczął szybko przebierać się w strój szlachcica. Krzyki wzmagały się z każdą następną chwilą.

– No, może być – odezwał się głos w ciemnościach. – Musisz grać mocno spitego szlachcica.

– Uliksusie … – zaczął Hanton, ale nie dokończył, bo aktor przyłożył mu palec do ust.

– Nie chcę słyszeć, że nie umiesz grać, rozumiesz!? – powiedział wpatrując się przenikliwie w chłopaka.

Hanton skinął głową.

– No, a teraz chodźmy i zachwyćmy naszą widownię. – rzucił z werwą w głosie Uliksus.

Aktor wyszedł z wozu z rozpostartymi ramionami. Widząc to, tłum krzyknął jeszcze głośniej, wzmagając gwizdy radości. Hanton pokręcił głową, wątpił czy sprosta zadaniu i nie zawali całego przedstawienia. Wychodząc też rozpostarł ramiona, a tłum z nie mniejszym entuzjazmem i oklaskami przywitał młodego aktora. Uliksus czekał na niego na wolnej przestrzeni, tam, gdzie miała rozegrać się sztuka. Hanton całe siły włożył w to, żeby pewnie wkroczyć na scenę. Widownia otoczyła aktorów. Długonosy odchrząknął. Na ten znak wszyscy, jak na komendę ucichli. Aktor uroczyście zdjął z głowy wielki, zielony cylinder i zamaszystym gestem postawił go dnem do góry przed publicznością. Niedługo potem rozbrzmiał śmiech, który niósł się z wiatrem dopóki przedstawienie nie dobiegło do końca. Fala oklasków obiegła całą wieś. Po skończonym spektaklu artyści kłaniali się bez końca. Przed nimi stał cylinder wypełniony błyszczącymi monetami. Aktor przesypał monety do worka, który trzymał Hanton. Wsadził na głowę jaskrawozielony cylinder i dał znak młodzieńcowi, żeby wszedł do wozu. Ludzie z wioski zaprosili artystów na poczęstunek. Początkowo Uliksus zapierał się, że muszą już jechać ze względu na umówione występy, ale w końcu uległ prośbom. Długonosy objadał się z takim zapałem, jakby co najmniej przez tydzień, nic nie miał w ustach. Hanton też nie był gorszy. Mieszkańcy wioski byli bardzo gościnni. Schlebiało im, że tacy wybitni aktorzy zachwalają ich własne mięsiwa i wyroby. Dokładkom nie było końca. Co rusz wlewano im wino do pucharów. Artyści nie spostrzegli się, kiedy zajaśniał świt. Wtedy Uliksus wstał i stanowczo podziękował za gościnę. Siłą wciągnął Hantona na wóz i posadził na ławce. Chłopiec zabełkotał coś niezrozumiale. Uliksus usiadł obok niego, ściągnął wodze i woły ruszyły. Żegnani wiwatami, opuścili wioskę Skaczący Zając. Jechali przez jakiś czas. Kołysanie wozu uśpiło chłopaka. Obudził się dopiero w południe, ze strasznym bólem głowy. Hanton rozejrzał się sennie po okolicy. Dostrzegł otaczające ich wozy.

– Wreszcie się obudziłeś – powiedział Uliksus.

– Co się stało? – zapytał Hanton

– Dziękuję, Galibabo ,za twoją pomoc wczoraj. Sam bym lepiej tego nie zagrał.

– Naprawdę? – zapytał chłopak z niedowierzaniem.

– A co ty myślisz, że na niby? – wesoło zwrócił się do Hantona.

Sen/1

a

  • Kolejny szary dzień zajrzał do mojego okna. Westchnąłem ciężko i powiedziałem:
  • Nie! Jeszcze dziesięć minut.
  • O nie mój kochany, o nie. Nie po to twój ojciec mnie stworzył, żebym pozwalał ci na spóźnienia w tak ważnym dniu – odezwał się głos dochodzący ze wszystkich stron.

No i właśnie w tym kłopot. Ojciec. Wiem tylko tyle, że był wynalazcą najnowszych technologi. Jego największym osiągnięciem było stworzenie Opra. Nagle poczułem, że zsuwam się z łóżka na podłogę.

  • No już, już. Ubieram się! – krzyczę leżąc na szklanej podłodze.

Wstałem i już chciałem iść do szafy po swoje ubrania, gdy nagle ze ściany wysunęły się dwie macki. Jedna zaczęła ściągać ze mnie piżamę, a druga szukać odpowiednich ubrań.

  • Gospocha! Nie musiałaś! – powiedziałem wyszczerzając do ściany zęby w szerokim, złośliwym uśmiechu.
  • Ile razy mam cię prosić, żebyś mnie tak nie nazywał. A poza tym, tak będzie szybciej. Masz szczęście, że nie umiem się wkurzyć.
  • Twój stwórca upodobnił cię jeszcze bardziej do bab ,nie ucząc cię zachowań męskich – dodałem z satysfakcją.
  • Nie zapominaj, że jestem systemem ochronnym, który udoskonalono. Pamiętaj, że mój stwórca, jest twoim ojcem.

Tak. Ojcem, którego nie znałem.

  • Skończyłeś wreszcie? – powiedziałem patrząc na swój nowy, czarny garnitur.

Opr zabrał swoje macki. Podszedłem do jednej ze szklanych ścian. Przyłożyłem rękę. Usłyszałem pisk i ściana rozpłynęła się. Przekroczyłem niewidzialny próg. Od razu do moich rąk trafił pakunek.

  • Zjesz w pracy, bo teraz już nie ma czasu.

Zupełnie nie rozumiem, po co ojciec stworzył coś takiego. Zanim zdałem sobie sprawę, co się dzieje, zacząłem unosić się pod sufit. Nagle szarpnęło mną w prawo i zacząłem bardzo szybko przelatywać przez ściany, które otwierały się przepuszczając mnie i zamykając się za mną. Prędkość była zawrotna, więc wiatr wydymał mi policzki i wargi, powodując dziwne nienaturalne miny. Przycisnąłem ręce do tułowia i zobaczyłem, że obniżam swój lot. Jak tylko dotknąłem czubkami butów podłogi, usłyszałem krótkie: pip. Przyciąganie wróciło, powodując, że upadłem, jak dlugi.

  • Mogłeś uprzedzić! – powiedziałem ze złością z podłogi.
  • Przepraszam, ale nie miałeś już czasu. Spóźniłbyś się na swój pierwszy dzień w pracy.

Tak, tak. Na pewno zrobiłeś to za tę gosposię, którą cię nazywam i za to, co powiedziałem.

  • Dziękuję bardzo – odpowiedziałem z sarkazmem.

Minęło kilka chwil, zanim z powrotem przyzwyczaiłem się do grawitacji. W końcu udało mi się wstać. W miarę, jak rozgladałem się po pomieszczeniu, uświadamiałem sobie, że to pracownia mojego ojca. Byłem w piwnicy, gdzie na środku marmurowej podłogi umocowany był biały talerz, przypominający latający spodek. Zrezygnowany ruszyłem w jego stronę. Stanąłem na środku talerza, który, zatrząsł się, a potem na powrót znieruchomiał. Krzyknąłem na głos:

  • Do VBU!

Talerz zatrząsł się i mocno zaświecił. Tak szybko, jak się to zaczęło, tak szybko się skończyło, z jednym wyjątkiem, że nie było już człowieka.

 

No to zaczynamy!

Od samego początku chciałem wyjść z moimi opowieściami do ludzi. Zacząłem pisać. Jednak nic by się nie udało bez Was – moich czytelników. Myślę, że każdy z Was mógłby wymyślać takie historie, jak ja, albo lepsze, ale nie każdemu się chce.

Życzę relaksu i pogody ducha!