Nowy Jork start pierwsze dni…

Czwartek

Jak zwykle znowu zrobiłem to co zawsze. Obiecuję sobie że nie będzie już żadnych podróży i nie dotrzymałem obietnicy. Wyjechałem poza Sopot. Wystartowaliśmy o 6:30 z Gdańska i wylądowaliśmy o 15:30 w NYC (plus 6g), potem 3g kolejki na uśmiech dla oficera migracyjnego i oddanie odcisków palca. Oczywiście Maciek bez kolejki, bo ci na wózkach zawsze mają  łatwiej. Więc przeszliśmy i po pół godzinie szukania naszych 5’ciu walizek czekaliśmy na resztę przy pomieszczeniu z napisem Restrooms bo myślałem że tam będzie można odpocząć…Okazało się że to kibelki lotniskowe. I po co uczyć się języków.

Na szczęście Aga z Witkiem pomimo coraz większej nerwowości w wiadomościach na Whatsapp zaczekali na nas do końca. Potem kupno kart sim (co mnie wkurzyło bo 100$ w pierwszej minucie po przekroczeniu lotniska straciłem) potem na jakiś mały pociąg lotniskowy i trafiliśmy na parking.

1,5g drogi, pierwszy widok Manhattanu i około 21:00 trafiliśmy do Putnam Vallley – basen jacuzzi i hacjenda i tak głośne cykady, że nie dało się rozmawiać. Ponieważ dotarliśmy do 24’tej godziny podróży to jedno piwo nas załatwiło i wszyscy zasnęli.

Piątek

Pierwsza podbudka około 3’cie w nocy to jakiś jet lag podobno. Ale dotrwaliśmy do 8’ej potem śniadanie i wyprawa do Wallmart. Wallmart jako symbol handlu detalicznego Ameryki trzeba było zobaczyć i ten najbliższy nas w wiejskiej okolicy Puntam Valley okazał się największym sklepem jaki do tej pory widziałem (taki 2x Auchan), nawet stoisko z bronią było.

Więc Walmart na zakupy, potem do domu na basen i jakąś pizzę po drodze złapaliśmy. Po południu przyjechał Witek i kolejna wyprawa do jednego z lokalnych browarów Sloop Brewery. Mają ich to pełno. W browarze prawdziwa piwna knajpa i mnóstwo burgerów do wyboru do każdego zalecany inny smak piwa. Ja z Maćkiem wzięliśmy burgery z peanut butter. Dziwne ale dobre, w środku kawał grillowanej wołowiny, nie mielony kotlet.

Potem znowu do domu na basen i smakowanie zakupionego piwa.

Sobota

Pierwsza wyprawa na Mahattan na Hudson River BBQ Blues Festival. Koncert na miarę Suwałk, nawet dwie sceny były, wszystko na jakimś nadbrzeżu portowym na rzeką Hudson (pomieszaną juź z oceanem). Pełno kolorowych ludzi na koncercie ale bardziej byli zainteresowani częścią BBQ festiwalu niż muzyką. Kolejki po jedzenie i picie ogromne. Potem jednak zaczęły się fajne tańce i oczywiście najbardziej żywiołowe były przygrube afroamerykanki. Blues i BBQ daje radę.

 

Koncerty nas trochę wypaliły słońcem na wieczór zanurzyliśmy się pomiędzy wieżowce manhattanu te okoliczne i wjechaliśmy na 100!!!! piętro wieżowca Edge (chyba teraz najwyższy) z piękną panoramą na cały New York (wszystkie strony świta) i kawałkiem przezroczystej podłogi (po spodem ulica i małe samochody zabawki). Wstawiłem na ten kawałek tylko Maćka na wózku, sam pozostałem na brzegu. Opiekun musi przetrwać przede wszystkim przecież.

Trochę spaceru, kawy piwa w knajpkach, poczekaliśmy na zachód słońca nad rzeką Hudson i potem już prosto 1.5g do domu. Na koniec dnia tradycyjnie basen, jacuzzi, piwo i spać.

Niedziela

Koszmar pobudka 6:30, bo 7:00 już trzeba być w kościele, ale zdążyliśmy. Potem niedzielne śniadanie i kawa ciasto przeplatane basenem. Na obiad polędwica (w całości) na grillu, do tego sałatki, przystawki itd… Pychota i już bez kąpieli wyprawa do Bethel Woods Art Center (w tym miejscu był festiwali Woodstock) na drugi dzień festiwalu Backroad Blues Festiwal. Po drodze na festiwal Aga tak się spieszyła że rozjechała stado indyków, które weszło na drogę, ze dwa na pewno już nadawały się tylko na obiad. Buddy Guy to mistrz świata, koncert niesamowity i świetnie prowadzony przez samego Buddy’ego, mnóstwo opowieści o historii bluesa.

W tym samym czasie Luke porwał Jaśka i Jadwigę ponownie do NYC na spotkanie z przyjaciółmi i zdążyli zrobić spacer po HighLine czyli dawna kolejka na wiadukcie a teraz miejsce na spacer i wystawy, potem kawałek Central Park, China Town i jakieś ich jedzenie i powrót na wieczór do domu na basen, jacuzzi i piwo…

Poniedziałek

Rano śniadanie, basen potem wyprawa do zakonu Buddyjskiego gdzie jest podobno największy posąg Buddy na tej półkuli (większe tylko w Azji).

Potem kultowe miasteczko Cold Spring lody, znowu nadbrzeże rzeki Hudson i parę sklepów z antykami z Ameryki. Bardzo fajne do oglądanie ale ceny jakoś dziwnie wysokie jak na takie starocie (np. stare vinyle po 25$).

Powrót na obiad znowu basen i wyprawa na górę Bear Mountain na zachód słońca. Niestety ostatni kawałek wjazdu na sam szczyt wieczorem został niestety zamknięty, to zjechaliśmy do ośrodka, który wyglądał jak Austriacki ośrodek narciarski.

Tam spacer na jeziorem i podglądaliśmy dziwną imprezę hasydów sami faceci odpowiednio ubrani ale grillowali i bawili się razem od dzieciaków po tatuśków. Fajnie wyglądały dzieci w pejsach tradycyjnie ubrane a posuwające na tych elektrycznych dwukółkach. Koniec dnia znowu z małym piwkiem i już około 11’ej do spania. Nawet basenu nie było. Czyżby oznaka zmęczenia?