W pewnym momencie ktoś mnie budzi. Stoi przede mną kompletnie ubrana i gotowa do wyjścia Maria. Patrzę na zegarek, wskazuje godzinę 6:30. O nieeeee! Zmiana planów. Ponieważ Aśka zajęła łazienkę leżę jeszcze przez chwilę. Ale coś za długo tam siedzi. Nie zdążę się wyszykować na mszę. Wołam do niej przed drzwiami do łazienki, żeby już wychodziła i nagle… z góry piętrowego łóżka, gdzie Aśka spała nade mną, dochodzi zaspany głoś. Świadczy o tym, że wcale nie ma Aśki w łazience, i że nie wie co się dzieje. Z ulgą wskakuję do łóżka i mówię Marii, żeby zrobiła to samo, bo bidulka nie wiedziała przecież nic, gdyż wcześniejsze plany zmienialiśmy w języku polskim. A potem: prywatna msza, komunia święta pod dwoma postaciami, śniadanie, spacer po terenie seminarium, oglądanie kurek, świnek, ogrodu, wejście na dach w celu podziwiania okolicy, pożegnanie za gościnę i wyjazd z Morogoro w dalszą drogę, coraz bliżej celu. Po drodze, w ostatniej niewielkiej mieścinie o nazwie Gairo odwiedziliśmy Nengai (córeczkę Marii), która chodzi tam do szkoły, a opiekuje się nią jakaś znajoma Marii. Ojej, ale tamtejsze dzieciaki miały radości, widząc takich gości. Mogłabym się założyć, że pierwszy raz widzieli tylu białych w jednym miejscu na żywo 🙂

Tym razem asfalt dawno się skończył, a my jechaliśmy i jechaliśmy coraz gorszą drogą. Zupełnie nieprzejezdna po wielkim deszczu, przelewają się przez nią wtedy rwące rzeki, a mostków brak. Pytałam Marii, co wtedy? A ona na to, że nic. Po prostu się nie jeździ i czeka, aż wyschnie. Dookoła rozciągały się stepy, pasterze zaganiali kozy i krowy w promieniach zachodzącego za horyzontem słońca.