No i przyszedł wrzesień. Cała drużyna zrozumiała że trzeba wracać bo chłodne wieczory i kasa się kończy. Więc pożegnalna kolacja z japońskim kucharzem, kąpiel i do domu.
To już koniec amerykańskiego mini serialu.
Na dzisiaj zaplanowana była ostatni wizyta w mieście Nowy Jork. Gospodarze już w pracy oboje, prawdziwy koniec wakacji, a my śniadanko, kąpiel i przed 12’tą wyjazd do miasta. Plan był ambitny bo rejs na Staten Island, potem muzeum Indian, potem Most Brookliński, potem sklep z komiksami i na koniec dnia broadway Neil Simon Theatre i musical MTJ o Michale Jackowski (Michael Jackson). No więc zaparkowaliśmy samochód (tylko 30$) potem metrem do sam południowy koniec Manhattanu do przystani promowej. Prom na Staten Island to żaden wycieczkowiec tylko darmowy prom, który łączy pociągi i autobusy na Staten Island z metrem w centrum Nowego Jorku. Rejs około 25 minut w jedną stronę i prawie bez tłumów. A widoki świetne bo można stać na zewnątrz i przepływa też obok Statuy Wolności. Rejs wycieczkowcem 1,5g 50$, chyba że rezerwacja parę dni wcześniej wtedy 30$.
Po ruchliwym i głośnym Manhattanie, Staten Island (to też dzielnica Nowego Jorku) okazała się wymarła cicha i pusta. Poniżej trochę skrajne zdjęcie bo aż tak pusto nie było.
Promy pływają co 30minut więc pokręciliśmy się w pobliżu portu i dużego centrum sklepowego. Centrum handlowe miało 4 poziomy tarasów pełno schodów i poukrywane windy, wszędzie dało się dojechać ale żadnych opisów, więc mieliśmy niezłą zagadkę zawsze typu „kto pierwszy znajdzie windę”. Najczęściej jednak ludzie gdy widzieli nasze miotające się w prawo i lewo towarzystwo mówiące w szeleszczącym języku w końcu pokazywali nam drogę. Zmęczeni tą łamigłówką zjedliśmy kwadratową pizzę o cieście (34$ wersja dla całej rodziny) wprost jak z Pizza Hut grube i z patelni :). I ponownie na prom, bo trzeba wracać na Manhattan. Poniżej nasz prom w całej okazałości.
Po wylądowaniu na Manhattanie Jadwiga znalazła dla nas nowe metro z wejściem dla niepełnosprawnych, które zawiozło nas w pobliże Mostu Brooklińskiego. Muzeum odpuściliśmy bo dochodziła już 16’ta i nie zdążylibyśmy na Broadway. Ścieżka prowadząca na most usiana była straganami, które atakowały nas głośną muzyką i setkami pomników Statuy Wolności
Most został zdobyty w szybkim tempie, powtórzyłem sobie w pamięci piosenkę Stachury Nie Brookliński Most, tutaj oryginał w wykonaniu autora, pieśniarzem wielkim nie był, ale szczere jest. Nie Brookliński Most… Kto chce ładnej wersji niech poszuka wykonania w wersji Starego Dobrego Małżeństwa.
Szybki powrót do metra i wracamy po tej chwili zadumy w samo serce Manhattanu Broadway i okolice Time Square szukać sklepu z komiksami. Jadwiga prowadziła nas bezbłędnie więc sklep znaleźliśmy, okazał się 2 piętrowy ale wejście po stromych wąskich schodach. Zostaliśmy więc z Maćkiem na zewnątrz i podziwialiśmy tłumy przewalające się w okolicach Time Square.
Dziewczyny spędziły w sklepie ponad 30 minut i zrobiła się 18:45, za 15 minut przedstawienie, a trzeba jeszcze znaleźć teatr jakieś 10 przecznic dalej. 250 W 52 Street Neil Simon Theatre przy skrzyżowaniu z 8Avenue, taki masz adres i szukaj… Więc szukaliśmy biegnąć pomiędzy tłumem spacerowiczów wpatrujących się w reklamy.
Zdążyliśmy na sam koniec, parę minut po 19’tej, kiedy ochrona zwijała już bramki wejściowe. Przedstawienie super, teatr jakby żywcem wyjęty z Muppet Show, oczywiście mniejszy od naszego Muzycznego, ale dzięki temu zawsze siedziało się blisko sceny. Kapela grała na żywo fantastycznie, cały czas na scenie, też była uczestnikiem przedstawienia. Tak więc wszyscy staliśmy się fanami Michała Jackowskiego, naprawdę fajnie pokazane np. Thriller śpiewany w pewnym momencie jak kołysanka, chociaż potem zmienił się w prawdziwy horror.
Po wyjściu z teatru około 22:30 spotkał nas pierwszy deszcz w Nowym Jorku po tym upale był super przyjemny. Więc spacer po samochód i przed północą byliśmy już w domu. Piwko i spać.
Jutro już tylko zwiedzanie miasteczka Kingston i muzeum rzeki Hudson oraz Woodstock Farm Festival, podobno spotkanie stetryczałych hippisów, którzy hodują ekologiczne warzywa i różne dziwactwa, ale ma też ktoś grać przy zakupach pomidorów i cebuli.
W poniedziałek czekaliśmy na powrót drugiej połowy drużyny z festiwalu średniowiecza i magii w Maryland. Z radości połączenia drużyny wszyscy wskoczyli do basenu.
Chociaż na zdjęciu okazało się, że Maciek nie podzielał tej radości. Wszyscy mieli już trochę dość dalekich podróży więc tego dnia też odpuściliśmy Nowy Jork i pojechaliśmy tylko pobliskiego miasta Peekskill city, na stary antykwariat z książkami, browar i mały spacer.
Ale zapomniałem napisać że wcześniej mały szampan do śniadania z okazji naszej 30’tej rocznicy.
Potem ruszyliśmy do Peekskill po drodze mijając Agnieszki szkołę i autobusy czekające na uczniów :).. Ha, ha nareszcie widać już koniec wakacji.
W Peekskill najpierw poszliśmy do księgarni szukał winyli po 1$, a tutaj wolność amerykańska zrobiła nam niespodziankę. Bo zgodnie z rozpiską na drzwiach właściciel otwiera ten sklep wtedy kiedy chce i ma ochotę.
Potem mały spacer po miasteczku, Aga mówiła, że przez ostatnie 20 lat wymieniła się duża część mieszkańców i teraz mieszka tam pełno latynosów i rzeczywiście sklepy miały reklamy angielsko hiszpańskie i napisy „Aque se habla espanol” i takie cuda w sklepach. Podobno trony dla 16sto letnich dziewczynek.
Potem wizyta w browarze, który okazało się, że ma dziwny zwyczaj bo jest bar, stoliki niby normalnie a piwo trzeba zamawiać przez stronę w internecie. W sumie piwo i tak okazało się niedobre, tylko Jasiek zrobił dobry wybór smaku reszta narzekała. Maciek spotkał tam przyjaciela, który okazuje się że pracuje w domu opieki dla niepełnosprawnych i był bardzo ciekaw Maćka, skąd jest co porabia itd…
Potem poszliśmy na spacer do parku nad brzegiem rzeki Hudson i z okazji rocznicy ślubu zrobiliśmy sobie z Agnieszką(żoną nie siostrą) parę pamiątkowych zdjęć w obrączce :).
Pospacerowaliśmy trochę, bo okolica była ładna, pełno wzgórz i skał nad brzegiem rzeki. Witek mówił, że rzeka Hudson płynie w okolicy Nowego Jorku w rowie tektonicznym pomiędzy płytami Ameryki i Europy, pewnie ciągnie się to potem do Islandii bo tam też spotkaliśmy taki rów. A sprytni Amerykanie zgodnie z przypowieścią biblijną budują domy na skałach.
Potem już tylko powrót do domu, pyszna pieczeń z żeberek, tort lodowy i prawdziwy Champagne z roku 2004 z okazji rocznicy po raz kolejny. Co teraz chyba trzeba będzie to rocznicować, bo już jest czym się chwalić 🙂
Tradycyjnie pobudka 6:30, potem msza o 7:00 potem bajgle, cream cheese, pyszne śniadanie i do basenu. W niedzielę mieliśmy upał i sporą wilgotność. No nic więcej się nie działo oprócz podjadania i kąpania się w basenie.
Wieczorem wpadli znajomi Witka i Agnieszki, ciekawi ludzie opiekują się wszystkimi okolicznymi ogrodami. Ale najlepszy był surowy tuńczyk, wyglądał jak wołowina a delikatny tak, że nie da się opisać. Tego samego dnia złowiony przez znajomych Stevena, dostał kawał w prezencie i przygotował dla nas pyszności. Do tego musujące wino i mieliśmy kolejny udany wieczór.
Niestety zdjęcie mamy takie, że tuńczyka nie widać, ale widać, że zrobiony był prosto bo tylko obłożony warzywami i grejpfrutem no i lekko skropiony oliwą, cytryną, posolony i jakieś cuda Steven’a z przyprawami.
Taka to była niedziela.
W sobotę ponownie wypad od nowego Jorku. Tym razem celem były dzielnice China Town oraz Little Italy i trochę spacerów w jakimś nowym parku nad zatoką Hudson. Parking Agnieszka zarezerwowała już przed wyjazdem bo weekend podobno ciężko z miejscem. Więc ruszyliśmy, po godzinie z kawałkiem oddaliśmy samochód na parking i zanurzyliśmy się w upalny (i dzisiaj już wilgotny na około 80%) dzień w China Town.
Chin to pewnie nie przypomina, ale jak to w takich dzielnicach wszystko wokół napisane po chińsku, pełno balonów, smoków i kotów machających jedną ręką. Nas jednak Aga namówiła na próbki ich kuchni w miejscach, które trochę znała. Więc spróbowaliśmy podobno najlepszych smażonych pierogów, które można jeść tylko na ulicy i rzeczywiście był tam tłumek. Ciasto pierogów było jak ruskie tylko nadzienie mięsne bardzo dobre i zupełni inaczej przyprawione niż nasze. To zdjęcie pokazuje ulicę z tą pierogarnią i ten tłumek w dali właśnie czeka na pierożki.
Potem parę ulic dalej, podobno najlepsza herbata na zimno z sokami owocowymi i tapioką. To było przedziwne ta tapioką połykana przez rurkę. Kiedyś Jadwiga próbowała to zrobić w Polsce, ale coś nam się rurki zapychały, tutaj wszystko działało idealnie. Załączam zdjęcie ze ścianą herbacianą.
Trochę spaceru, podglądania ich sklepów z ciuchami oraz podglądania zwyczajów chińskich w Ameryce. Poniżej przykład niezwykle radosnych wieńców pogrzebowych.
Tak włócząc się po uliczkach trafiliśmy w miejsce, które w 2020 zostało wybrane jako najlepsze z pierogami z ciasta ryżowego z rosołem i mięsem w środku. Więc zamówiliśmy kolejne próbki, do tego chińskie piwo i makaron na zimno z masłem orzechowym i sezamem.
U nas na pewno też takie są, ale człowiek ma taką naturę chyba, że musi przelecieć ponad 5000 mil i próbować chińskie specjały nadal nie w Chinach tylko w chińskiej dzielnicy Nowego Jorku. Dobre były, ale ciężko było połknąć w całości, a to był jedyny sposób aby rosół się nie rozlał. Knajpka była bardzo fajna w środku, pachniało starym Nowym Jorkiem, ale tak małe i pokręcone wejście, że nie daliśmy rady z wózkiem.
Potem przyszedł czas na małe Włochy… Tam już tylko spacer i znowu jakiś sklep z biżuterią, Włoska dzielnica, to przede wszystkim restauracje, Włoch to nie przypomina ale jest o wiele bardziej elegancko niż street food chińskiej dzielnicy. Śladów mafii ani śladu, ale jest pełno sklepów z modą, niektóre trochę straszą…
Po tych dzielnicach pojechaliśmy samochodem do Downtown Nowego Jorku, niedaleko Witka pracy, a wypić piwko po pracy w środku miasta, potem jeszcze do parku zbudowanego na zatoce na takich dziwnych betonowych tulipanach. Ładny był i pięknie wiało, nie czuć upału było.
Ponieważ nic ta się nie działo (nikt nie tańczył nie śpiewał) to, ostatni rzut oka na Nowy Jork i wróciliśmy to Putnam Valley gdzie Witek grillował burgery i zrobił dla nas cudną wyżerkę. On wrócił z pracy a my z obijania się po Nowym Jorku, ten kraj rzeczywiście ma w sobie dużo niesprawiedliwości.
Piątek był u nas bardzo leniwym dniem, ale wszyscy już chyba chcieli taki dzień. Więc zaczęło się tradycyjnie od śniadania i basenu, a potem dziewczyny wpadły na pomysł zakupów w sklepach Goodwills w okolicy. To sklep, gdzie ludzie przynoszą cokolwiek, sklep to sprzedaje a zyski idą na jakieś cele dobroczynne. Oczywiście z Maćkiem zgłosiliśmy protest, że w takim razie zostajemy blisko basenu, bo 32 stopnie swoje robią.
Więc dziewczyny pojechały i wróciły prawie po 4’ch godzinach, niestety z zakupami, które podobno mamy przewieźć do polski. Pomijam już drobiazgi typu gliniany talerz, czy jakieś dziwne mini szafki na biżuterie z pozytywką, lub stalowe figurki. Hitem jest 6 osobowy pełny serwis japoński z porcelany (tylko 25$ !!!). Kruchutkie to, ręcznie malowane i owinięte tylko w papier. Aga teraz ciągle planuje jak to zapakować i zmienia koncepcje.
Aby ochłonąć po tych zakupach po południu zrobiliśmy wypad do pobliskiego parku. W zasadzie to lasu prawie dziewiczego, bo dopóki nie doszliśmy do dwóch jezior, to było widać tylko gęstwinę drzew, krzewów i pełno głazów i nawet coś jak skalne ostańce do wspinania.
Na szczęście szlak oprócz dzikiej ścieżki pieszej miał też ścieżkę szeroką, i w miarę równą, gdzie mógł przejechać samochód, więc Maciek ze swoim piątym kołem przejechał dość spokojnie, no popadł w zadumę po miejskim zgiełku
Potem już tylko powrót na basen 🙂 W tych lasach podobno żyli Mohikanie. Taki to był piątek.
Dzisiaj ważny dzień, Maciek ma urodziny i drużyna znowu się rozdziela na dwa zespoły. Zaczęło się więc tak, że Maciek dostał prezenty, dziwnie jednolite w temacie.
Potem pojechaliśmy na śniadanie do ichniego królestwa Pan Cake. Tam objedliśmy się za cały dzień z samego rana.
Potem pożegnaliśmy Luke’a, Jaśka i Jadwigę bo ruszyli do stanu Maryland na festiwal renesansu, ale przebrań nie mają. Po drodze jeszcze zbierali znajomych Luke’a, ma być ich tam spora grupa. Luke tyle najeździł się po hotelach, że z punktów załatwił im darmowe noclegi.
Więc oni pojechali zwiedzać a mnie z Maćkiem podstępem zabrano na zakupy. Najpierw było nawet zabawnie, bo pełno tu już ozdób Helloween, ale po 1g w tym samym sklepie nasz entuzjazm zgasł.
pomimo, że znaleźliśmy nawet ślady polskości w sklepie, który nie był wcale polskim sklepem, tylko dużą amerykańską sieciówką.
Jednak po tych zakupach czekała nas nagroda, bo wróciliśmy do domu i szybko wskoczyliśmy do basenu na dalsze świętowanie urodzin. Temperatura 36 stopni, basen 27, więc trochę chłodził było bosko. Co chyba widać…
Jednak Agnieszka (siostra), nie pozwoliła na długi chillout, ponieważ zaplanowała wyprawę do Beacon na specjalne donaty i zwiedzanie miasteczka. Do Beacon około 30min samochodem po okolicznych górach. W miasteczku jedna główna ulica pełna sklepików, barów i restauracji. My poszliśmy do tej z donatami, a tam żeby zamówić zwykłego donat’a trzeba wypełnić formularz i podjąć decyzję z jakiej polewy, dodatków i posypki ma być zbudowany. Oczywiście nie rozumieliśmy tych skrótowych opisów, ale jedno słowo było zrozumiałe beacon. Więc z Maćkiem wybraliśmy boczek jako dodatek do donata. Nasze wybory poniżej.
A efekt był taki.
Ups…. miało być zdjęcie donatów ale gdzieś nam zginęło….
Objedzenie donatami ruszyliśmy na spacer po Beacon, ładne miasto trochę ciekawych sklepów znowu z antykami lub małe butiki, trochę galerii. Po spacerze powrót do domu, gdzie już czekał Witek i po krótkiej przerwie na potrzeby fizjologiczne bez wytchnienia ruszyliśmy dalej. Witek stwierdził że tradycja musi być zachowana i jeśli około 20 lat temu Jasiek obchodził urodziny w Applebees, to Maciek też musi mieć tam swoje przyjęcie. No więc 15min drogi i jesteśmy w Applebees, gdzie na powitanie Maciek dostał olbrzymią Margeritę, a na obiad prawdziwy amerykański średnio wysmażony stek.
A potem tort i życzenia od nas i załogi Applebees. Jasiek może sobie przypomni :). Film jest krótkie ale z aparatu, ma duży rozmiar więc tylko pobranie jest dostępne.
Dziś był ten dzień, w którym zaczął się festiwal. Wstaliśmy o ósmej, żeby o dziewiątej wyjechać. Cała impreza rozpoczynała się dopiero o dziesiątej, jednak znajomi Luke’a uprzedzili nas, że warto pojechać szybciej, by ominąć godzinne korki, które z czasem zaczęłyby się tworzyć. Pomimo delikatnego spóźnienia (wyruszyliśmy spod hotelu o 9:20) udało nam się dotrzeć na miejsce bez żadnych problemów i po piętnastominutowym czekaniu, ruszyła kolejka do sprawdzania biletów. Na wejściu przywitał wszystkich sam król i to właśnie on oficjalnie otworzył całe wydarzenie.
Tak wyglądała brama wejściowa:
Dookoła było pełno ludzi poprzebieranych w najróżniejsze kostiumy renesansowe, ale i nie tylko. Znaleźli się też czarodzieje, wróżki, demony czy elfy. Czułam się bardziej jak w filmie fantasy, niż europejskiej wiosce :). Ale to nic złego, niektórzy mieli naprawdę ślicznie dopracowane stroje i super było zobaczyć to wszystko na żywo. Cała wioska składa się z najróżniejszych sklepików, scen, punktów z jedzeniem i stoisk z grami. Poniżej przesyłam parę zdjęć, ale ani trochę nie oddają tego jak magicznie to wszystko wygląda w rzeczywistości.


Po wejściu pierwsze co zrobiliśmy to zajęliśmy stolik do siedzenia, bo podobno potem ciężko było cokolwiek złapać. Kupiliśmy parę przekąsek i ustaliliśmy co chcemy najpierw zobaczyć. Wybrane zostało przedstawienie o kieszonkowcu, więc gdy zbliżała się godzina rozpoczęcia, wybraliśmy się w miejsce, w którym miało się to odbyć (stolik został końcowo porzucony). Tak wyglądała scena, na której występował:
Był naprawdę super :), chociaż non-stop się bałam, że weźmie mnie na scenę (bo brał ludzi z publiczności). Jaśiek mnie potem drażnił, że na kolejnym przedstawieniu będzie specjalnie na mnie wskazywał (nie robił tego :)).
Naszym kolejnym celem do zobaczenia była walka konna na kopie (tutaj mówi się na to „joust”), ale do niej mieliśmy jeszcze trzy godziny czasu. Spędziliśmy go więc na oglądaniu prezentacji zbroi, łażeniu po sklepikach i zwiedzaniu wioski. Słońce było również i dzisiaj nie do zniesienia, momentami myślałam, że nie dotrwam do końca, ale wystarczyło poruszać się w cieniu, by zachować choć trochę energii. Na pokazie walki na kopie mi i Jaśkowi udało się znaleźć miejsce w cieniu, co było ogromnie dużym plusem, bo można było skupić się na pokazie, a nie na tym jak bardzo nie można wytrzymać w tym upale. Ciągle nie wiem czemu reszta grupy postanowiła zostać na słońcu. Tutaj wygląd areny (filmiki pokażę osobiście, bo tu przesyłają mi się w kiepskiej jakości 🙁 ):
Byliśmy też w muzeum historii nienaturalnej:

Widziałam również Spider-mana 🙂 (100% prawdziwy, zrobił nawet swoją popisową sztuczkę):

Odwiedziliśmy również labirynt, a na sam koniec poszliśmy na jeszcze jedno przedstawienie, jednak w porównaniu do pierwszego, było bardzo słabe :(. Za to przynajmniej scena, na której się odbywało była naprawdę ładna.
Niedługo potem zwinęliśmy się na obiad, tym razem pizza, a potem już do hotelu na film :). Mam nadzieję, że jutro będzie równie ciekawie!
Tu Jadwiga, razem z Jaśkiem i Lukiem wyruszyliśmy na wycieczkę na festiwal renesansowy w stanie Maryland, więc ustaliłam z tatą, że będę nasze przygody relacjonować właśnie tu. Wyjechaliśmy z Putnam Valley już w czwartek (25-08-2022), jednak cały wczorajszy dzień przesiedzieliśmy w aucie, więc wpis robię dopiero dziś.
O godzinie 9:00 mieliśmy szybką pobudkę, by następnie zajechać do jakiegoś marketu po śniadanie (w hotelu jest tylko płatna restauracja, pewnie też dość droga). Kupiliśmy… w sumie nawet nie wiem co to było, ciężko mi to przetłumaczyć na polski. Tutaj nazywali to „Log” i były tego przeróżne wersje (Ham&Cheese Log, BBQ Log, Pepperoni Log). Całkiem dobre, jednak baardzo słone. Po śniadaniu ruszyliśmy zobaczyć Waszyngton. Hotel mamy w Annapolis, więc było to 40 minut drogi. Jeśli chodzi o miasto w samo w sobie, to jest naprawdę śliczne, czyste i puste w porównaniu do Nowego Jorku! Po tych okropnych tłumach, które przeżyliśmy na Times Sqaure czy 5th Avenue, to tutaj ani trochę nie czułam się jak w stolicy Stanów Zjednoczonych (to wrażenie szybko się zmieniło po zobaczeniu budynków rządowych, ale do tego dojdę). Jednym z minusów natomiast była dzisiejsza temperatura. Naprawdę doceniłam wieżowce w NYC, które dają miastu mnóstwo cienia, bo tutaj praktycznie tego nie było, szło się usmażyć, a po 10 minutach spaceru pot się lał litrami.
Dorzucam parę zdjęć domków w Waszyngtonie, bo bardzo mi się podobały. Zrobione w aucie, bo przez upał odechciało nam się dłuższych spacerów.

Naszym głównym celem był dzisiaj park o nazwie National Mall, w którym znajdują się wszystkie najbardziej kojarzone ze stolicą USA budynki. Były one w większości bardzo od siebie oddalone, więc przez upał poruszaliśmy się między nimi samochodem. Tak więc po kolei widzieliśmy:
Washington Monument

Supreme Court of the United States

Library of Congress

Przejazdem było widać National Gallery of Art

Biały dom, oczywiście

Eisenhower Executive Office Building

Oraz Lincoln Memorial!

W mieście jest jeszcze mnóstwo innych budynków tego typu, ale jest ich tyle, że nawet nie próbowałam każdemu robić zdjęcie. Czuć było, że mieszka tu dużo ważnych osób :).
Nasze zwiedzanie skończyliśmy wyczerpani przez słońce koło godziny trzynastej. Trochę za wcześnie, by wrócić do hotelu, więc udaliśmy się jeszcze do muzeum szpiegostwa. Naprawdę fajne, z interaktywnymi stanowiskami, by sprawdzić swoje szpiegowskie umiejętności, jednak też baaardzo dużo czytania. Mimo wszystko dobrze się bawiłam. Na sam koniec pojechaliśmy do Buffalo Wild Wings na obiadokolację, by następnie wrócić do hotelu. Mamy teraz chwilę odpoczynku, potem pewnie jakiś film i spanie, by mieć siły na jutro :).
Dzisiaj dzień do razu zapowiadał się bardzo przyjemnie bo był prosty plan na śniadanie, kawę, kąpiel, lunch a potem popołudniowy wypad na Mahattan. Plan zrealizowaliśmy w 100%, temperatura 34, woda 27 kąpiel idealna. Więc pełen relaks do godziny 14:00, a potem wyjazd do Nowego Jorku aby zwiedzić Mahattan i skończyć dzień na koncercie w parku. Obiecywałem wszystkim na koniec dnia leżenie na trawie i słuchanie dobrego reggae. Jadwiga jak posłuchała moich obietnic ciekawego dnia, to postanowiła zostać i relaksować się nad basenem z dobrym Ginger Ale w rękach (0% alcohol).
Do Central Parku dojechaliśmy prosto i bez problemu po drodze znalazłem świetny parking w promocyjnej cenie 25$ za cały dzień. Potem Aga wyjaśniła, że po południu szukają klientów i robią takie promocje. Central Park oglądaliśmy głównie w filmach i na na żywo nie rozczarował. Naprawdę prezentuje się świetnie w środku pełno ścieżek, skał (dużych głazów, taki mini australijskie Uluru (ta słynna czerwona) no i wszystko wśród drzew a czasami i dzikiej gęstwiny. Są jednak i przestrzenie łąk i jezior, przykłady poniżej.
W planie mieliśmy przejść tam i z powrotem pół parku (od południa do wielkiego jeziora i potem powrót do środka parku na koncert (Ramsey Field). Po drodze Aga okazała si ę ukrytym fanem of John Lennon i musieliśmy znaleźć Strawberry Fields, Dzięki temu pobłądziliśmy i po zrobieniu paru kółek trafiliśmy do miejsca. Ponieważ początek dnia był wyluzowany to wszyscy kręciliśmy się w kółko w dobrych humorach. Na Strawberry Fields trochę ludzi, parę straganików i facet śpiewający o dziwo Sympathy For The Devil Stonesów, ale Szymek to śpiewa lepiej. Więc śmiało ruszyliśmy zwiedzać park dalej (to kółko z kafelek miało napis Imagine i tyle było z Beatlesów plus jeszcze jakieś gadżety na straganach).
Oprócz dużego jeziora było jeszcze jedno mniejsze znacznie ładniejsze i pełne zatoczek. Fajny był starszy pan czarny wędkarz, który miał zarzucone wędki i obok skuter z boomboxe’m i disco rap’em na cały regulator. Czyżby przynęta na ryby?
Potem wdrapaliśmy się na górę z jakimś zamkiem i ładnym widokiem, niestety trochę kamiennych schodów było ale z Jaśkiem dzielnie wciągaliśmy Maćka.
Po zejściu z góry zamkowej spotkaliśmy spotkaliśmy przedziwny pomnik z napisem Poland i królem Władysławem Jagiełło, a przecież to Litwin był.
Potem już zaczęliśmy szukać trawy do wypoczynku na miejscu koncertu Ramsey Field. Niestety okazało się, że żadnej trawy i leżenia nie będzie. Scena zrobiona była w małej dolince otoczonej drzewami i wyłożonej sztucznym trawnikiem, gdzie już był tłum ludzi i większość na stojąco, nie ma mowy o leżakowaniu na kocyku. Entuzjazm do muzyki reggae w tym tłumie trochę opadł ale ponieważ przeszliśmy przez bramki i kontrole osobiste (o dziwo najdłużej sprawdzali Agnieszki aparat i obiektyw, może da się tam ukryć pistolet) nie wycofaliśmy się od razu. I to był dobry moment zawahania bo za chwilę podszedł do nas chłopak i powiedział, że wózek i jego przyjaciele mają miejsce pod sceną po prawej stronie i nas tam zaprowadził, a tam czekały już na nas krzesełka i przemiłe rozbawione towarzystwo (trawa była nie tylko sztuczna ale wszechobecna w powietrzu). Koncertu nie da się opisywać, więc tylko podsumowanie najpierw 2 świetne kapele pełen rastafrianizmu kolorowi z dredami i skaczący na scenie, trochę prawdziwego reggae.
Jako trzecia nagle wyskoczyła The Wailers oryginalna kapela grająca z Bobem Marley’em i oczywiście poleciały hity Boba Marleya. Publika już była w ekstazie śpiewali wszystko razem z kapelą, czasami nawet głośniej od nich. Załączam próbkę przepięknego utworu.
Zacząłem się dziwić co wśród tak prawdziwego reggae będzie grało czysto brytyjskie UB40, które tylko korzystało z rytmu reggae a śpiewało jak w dyskotece. Chyba 1/3 publiki była z Jamajki bo prowadzący odpytywali, kto z jakiego kraju jest… O Polskę nie pytali, jakieś obce kraje bliskie Ameryki. Maciek tak się rozochocił, że wszystkim przybijał piątki i darł się Wowhhhh!!! jak na ostrym blues’owym graniu. Jasiek od dawna lubił Boba Marleya więc też trochę zdarł gardło, a my z Agnieszką pokazaliśmy trochę jak tańczą Słowianie (oberek w rytmie reggae czyli oberraege).
A potem przyszło UB40 i nagle zupełnie inny świat muzyki, ludzie byli już tak rozbawieni, że chyba nie bardzo spostrzegli różnicy, jednak prawdziwa trawa im pomogła, my natomiast po trzecim kawałku zaczęliśmy się wycofywać i ruszyliśmy na nocny spacer Central Parkiem (zupełnie nie wiem jak odmieniać te anglosaskie nazwy).
Doświadczyliśmy trochę Nowego Jorku nocą. Te wszystkie drapacze chmur nagle bajkowo się rozświetliły albo nie bajkowo tylko jak z jakiegoś filmu science-fiction.
Potem spotkaliśmy jeszcze kolejny hałas z muzyką i myśleliśmy, że to kolejny koncert w innym miejscu parku, a okazało się, że do Disco-Wrotkowisko. Głośna muzyka Disco i wrotkarze jeżdżą w kółko, na pewno zimą mają tutaj lodowisko.
Ponieważ zbliżała się już 10’ta wieczorem a jeszcze ponad godzinę jazdy do Putnam Valley ruszyliśmy już ulicami Nowego Jorku na parking po samochód i do domu. Nie wiem czy już to pisałem, ale w Nowym Jorku na parkingu człowiek czuje się jak w najlepszym hotelu bo obsługa zabiera ci samochód i przyprowadza (tylko trzeba im napiwek dać, ale o tym nie wiedziałem dopiero potem Aga mi powiedziała, że tak wypada).