Dzisiaj dzień do razu zapowiadał się bardzo przyjemnie bo był prosty plan na śniadanie, kawę, kąpiel, lunch a potem popołudniowy wypad na Mahattan. Plan zrealizowaliśmy w 100%, temperatura 34, woda 27 kąpiel idealna. Więc pełen relaks do godziny 14:00, a potem wyjazd do Nowego Jorku aby zwiedzić Mahattan i skończyć dzień na koncercie w parku. Obiecywałem wszystkim na koniec dnia leżenie na trawie i słuchanie dobrego reggae. Jadwiga jak posłuchała moich obietnic ciekawego dnia, to postanowiła zostać i relaksować się nad basenem z dobrym Ginger Ale w rękach (0% alcohol).
Do Central Parku dojechaliśmy prosto i bez problemu po drodze znalazłem świetny parking w promocyjnej cenie 25$ za cały dzień. Potem Aga wyjaśniła, że po południu szukają klientów i robią takie promocje. Central Park oglądaliśmy głównie w filmach i na na żywo nie rozczarował. Naprawdę prezentuje się świetnie w środku pełno ścieżek, skał (dużych głazów, taki mini australijskie Uluru (ta słynna czerwona) no i wszystko wśród drzew a czasami i dzikiej gęstwiny. Są jednak i przestrzenie łąk i jezior, przykłady poniżej.
W planie mieliśmy przejść tam i z powrotem pół parku (od południa do wielkiego jeziora i potem powrót do środka parku na koncert (Ramsey Field). Po drodze Aga okazała si ę ukrytym fanem of John Lennon i musieliśmy znaleźć Strawberry Fields, Dzięki temu pobłądziliśmy i po zrobieniu paru kółek trafiliśmy do miejsca. Ponieważ początek dnia był wyluzowany to wszyscy kręciliśmy się w kółko w dobrych humorach. Na Strawberry Fields trochę ludzi, parę straganików i facet śpiewający o dziwo Sympathy For The Devil Stonesów, ale Szymek to śpiewa lepiej. Więc śmiało ruszyliśmy zwiedzać park dalej (to kółko z kafelek miało napis Imagine i tyle było z Beatlesów plus jeszcze jakieś gadżety na straganach).
Oprócz dużego jeziora było jeszcze jedno mniejsze znacznie ładniejsze i pełne zatoczek. Fajny był starszy pan czarny wędkarz, który miał zarzucone wędki i obok skuter z boomboxe’m i disco rap’em na cały regulator. Czyżby przynęta na ryby?
Potem wdrapaliśmy się na górę z jakimś zamkiem i ładnym widokiem, niestety trochę kamiennych schodów było ale z Jaśkiem dzielnie wciągaliśmy Maćka.
Po zejściu z góry zamkowej spotkaliśmy spotkaliśmy przedziwny pomnik z napisem Poland i królem Władysławem Jagiełło, a przecież to Litwin był.
Potem już zaczęliśmy szukać trawy do wypoczynku na miejscu koncertu Ramsey Field. Niestety okazało się, że żadnej trawy i leżenia nie będzie. Scena zrobiona była w małej dolince otoczonej drzewami i wyłożonej sztucznym trawnikiem, gdzie już był tłum ludzi i większość na stojąco, nie ma mowy o leżakowaniu na kocyku. Entuzjazm do muzyki reggae w tym tłumie trochę opadł ale ponieważ przeszliśmy przez bramki i kontrole osobiste (o dziwo najdłużej sprawdzali Agnieszki aparat i obiektyw, może da się tam ukryć pistolet) nie wycofaliśmy się od razu. I to był dobry moment zawahania bo za chwilę podszedł do nas chłopak i powiedział, że wózek i jego przyjaciele mają miejsce pod sceną po prawej stronie i nas tam zaprowadził, a tam czekały już na nas krzesełka i przemiłe rozbawione towarzystwo (trawa była nie tylko sztuczna ale wszechobecna w powietrzu). Koncertu nie da się opisywać, więc tylko podsumowanie najpierw 2 świetne kapele pełen rastafrianizmu kolorowi z dredami i skaczący na scenie, trochę prawdziwego reggae.
Jako trzecia nagle wyskoczyła The Wailers oryginalna kapela grająca z Bobem Marley’em i oczywiście poleciały hity Boba Marleya. Publika już była w ekstazie śpiewali wszystko razem z kapelą, czasami nawet głośniej od nich. Załączam próbkę przepięknego utworu.
Zacząłem się dziwić co wśród tak prawdziwego reggae będzie grało czysto brytyjskie UB40, które tylko korzystało z rytmu reggae a śpiewało jak w dyskotece. Chyba 1/3 publiki była z Jamajki bo prowadzący odpytywali, kto z jakiego kraju jest… O Polskę nie pytali, jakieś obce kraje bliskie Ameryki. Maciek tak się rozochocił, że wszystkim przybijał piątki i darł się Wowhhhh!!! jak na ostrym blues’owym graniu. Jasiek od dawna lubił Boba Marleya więc też trochę zdarł gardło, a my z Agnieszką pokazaliśmy trochę jak tańczą Słowianie (oberek w rytmie reggae czyli oberraege).
A potem przyszło UB40 i nagle zupełnie inny świat muzyki, ludzie byli już tak rozbawieni, że chyba nie bardzo spostrzegli różnicy, jednak prawdziwa trawa im pomogła, my natomiast po trzecim kawałku zaczęliśmy się wycofywać i ruszyliśmy na nocny spacer Central Parkiem (zupełnie nie wiem jak odmieniać te anglosaskie nazwy).
Doświadczyliśmy trochę Nowego Jorku nocą. Te wszystkie drapacze chmur nagle bajkowo się rozświetliły albo nie bajkowo tylko jak z jakiegoś filmu science-fiction.
Potem spotkaliśmy jeszcze kolejny hałas z muzyką i myśleliśmy, że to kolejny koncert w innym miejscu parku, a okazało się, że do Disco-Wrotkowisko. Głośna muzyka Disco i wrotkarze jeżdżą w kółko, na pewno zimą mają tutaj lodowisko.
Ponieważ zbliżała się już 10’ta wieczorem a jeszcze ponad godzinę jazdy do Putnam Valley ruszyliśmy już ulicami Nowego Jorku na parking po samochód i do domu. Nie wiem czy już to pisałem, ale w Nowym Jorku na parkingu człowiek czuje się jak w najlepszym hotelu bo obsługa zabiera ci samochód i przyprowadza (tylko trzeba im napiwek dać, ale o tym nie wiedziałem dopiero potem Aga mi powiedziała, że tak wypada).







