Z sześcioma walizami, z bagażem podręcznym i osobistym potoczyliśmy się do samochodu terenowego. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy kierowca otworzył bagażnik, a w nim: duże, pełne czegoś kartony (STEFAN: duża butla gazowa z palnikiem), olbrzymia torba i plastikowe wiadra. Kierowca wsadził jedną walizkę i więcej miejsca nie było. Zaczęło się wypakowywanie. Uratowało nas miejsce na dachu i liny do mocowania.
W Dar es Salaam mimo, że to olbrzymie miasto, od razu wyczuwało się ducha Afryki. Pełno straganików wzdłuż głównej ulicy z lotniska, mnóstwo ludzi w większości młodych, pięknie ubrane kobiety. Na każdych światłach obskakiwali nas sprzedawcy pukając w szyby samochodu z nadzieją, że coś nam sprzedadzą. Rozpoczęła się akcja: pieniądz. W wielkim centrum handlowym szukamy banku. W banku ciasno, mnóstwo ludzi przy każdym okienku i tłumek czekających na krzesełkach petentów. Trochę postaliśmy.
– Nie, tu za ciasno. Idziemy w inne miejsce. Naprzeciwko jest kantor. Mało ludzi w kolejce i trzy okienka 🙂
Hmmm… Chyba nikt w Europie nie wie, jak długo można obsługiwać jedną osobę? Stanie, stanie i stanie…. a kolejka się nie przesuwa. Obsługa to nic innego, jak leniwce z bajki Zwierzogród. Jednak w każdej bajce jest ziarno prawdy 😉
W końcu, kiedy udało nam się wymienić dolary, udaliśmy się do knajpy na obiad (STEFAN: sam ich zaprowadziłem, bo już tam kiedyś jadłem :] ). Pyszna grillowana ryba, sosy z mięsem wieprzowym i wołowym… Wszystko smaczne, tylko zaskoczyła nas ilość ryżu. Mogłyśmy z Asią zamówić jedną miskę na nas dwie i jeszcze by zostało. Na deser: gęste smoothie z mango lub z awokado. Pycha!
Najedzeni i w drogę! Jedziemy… światła…zatrzymujemy się i jak spod ziemi przed naszym oknem wyrasta sympatyczny sprzedawca, machający najpierw kierowcy, a potem mnie i Asi wycieraczkami przed nosem. My pomachałyśmy głowami odmawiając. Siedzimy, czekamy na zielone światło. Za chwilę gość od wycieraczek pojawia znowu. Tym razem z rąk zwisają mu wielkie maczety. Na ten widok w tym samym momencie wybuchnęłyśmy śmiechem. Generalnie Tanzania to świat młodych ludzi. Ojciec Daniel, do którego pojechaliśmy (dom formacyjny Zmartwychwstańców w Morogoro), mówił, że w ciągu 25 lat przyrost naturalny wzrósł dwukrotnie. Z ponad 30 milionów w 2000 roku zrobiło się ponad 60 milionów obecnie. Po mieście jeździ bardzo dużo młodzieży na skuterach. Ale nie siedzą na nich 2 osoby, najczęściej 4, a nawet 5. Nie mogliśmy doczekać się, kiedy wyjedziemy z zatłoczonego miasta, ale miasto się nie kończyło. Cały czas jechaliśmy w korku. Po jednej i po drugiej stronie ulicy mijaliśmy domy, handlujących ludzi, najróżniejszego rodzaju sklepy. Zastanawialiśmy się, czy dojedziemy do terenu, gdzie będą jakieś pola i w końcu nie będzie ludzi. Korek się nie kończył. Wyobraźcie sobie, że była to jedyna droga prowadząca od portu do granicy z Rwandą, Burundi, Malawi i Zambią. Droga międzynarodowa szerokości 1 pasa w każdą stronę. Koszmar!!!! Przed nami tiry, za nami tiry, wszędzie tiry. Wyminiesz jednego, a za nim następny. Nasz kierowca Mateo nie patyczkował się, wyprzedzał na trzeciego. Najczęściej jechaliśmy na czołówkę. Mateo w ostatniej chwili znajdował miejsce i chował się przed jadącym na wprost nas tirem. No a ja siedziałam na środku bez pasów 🙁 Prawie całą drogę miałam zamknięte oczy. W końcu zjechaliśmy z asfaltu na drogę 10 razy gorszą niż w przeszłości w Grotowie. No i około 22 dojechaliśmy do domu formacyjnego, gdzie czekał na nas ksiądz Daniel. Po rozpakowaniu zapadła decyzja, żeby pojechać do bardziej centralnej części Morogoro na dyskotekę 🙂 Fajne to było. Trzeba się było mocno przeciskać między ludźmi stojącymi na zewnątrz, żeby się dostać do środka (STEFAN: Martwiłem się tylko, żebyśmy nie spotkali Daniela podopiecznych, bo oni mnie na te imprezy zabierali, jak tam pierwszy raz byłem, a oficjalnie im nie wolno 😀 ). Szliśmy wężykiem za księdzem Danielem do korytarza, gdzie był kibelek, bo tylko tam można było coś głośno powiedzieć, żeby druga osoba usłyszała. Hałas był nie do wytrzymania! Tam szybko podjęliśmy jednogłośną decyzję, że jedziemy w inne miejsce, gdzie będzie mniejszy hałas. Podjechaliśmy pod kolejną dyskotekę, gdzie podobno zawsze było miejsce. A tutaj niespodzianka – olbrzymia kolejka przed wejściem do lokalu. Szybko stamtąd uciekliśmy. Ksiądz Daniel w końcu wydedukował, że te tłumy są wszędzie z powodu tanzańskiego święta państwowego (STEFAN: zjednoczenie Tanganiki i Zanzibaru). Ksiądz miał jeszcze inne rozwiązanie, zawiózł nas na obrzeża Morogoro (STEFAN: a właśnie, że nie obrzeża, tylko prawie centrum 😀 koło dworca autobusowego) do przestronnego lokalu ze stolikami na zewnątrz. DJ puszczał muzykę, ale prawie nikogo tam nie było. Usiedliśmy, zamówiliśmy tanzańskiego lagera o nazwie Kilimandżaro. Umieją robić piwo – to pewnie pamiątka po Niemcach, którzy kolonizowali Tanzanię przed pierwszą wojną światową. Ciepły wieczór, rozmowa, czas szybko płynął. Wróciliśmy na miejsce noclegu. Ksiądz Daniel już wcześniej proponował nam, że może odprawić dla nas prywatną mszę świętą. Wtedy jednak postanowiliśmy wstać przed 7 rano, żeby posłuchać jak pięknie śpiewają afrykańscy klerycy. Teraz jednak, gdy ponowił propozycję, szybko ją przyjęliśmy, bo zbliżała się godzina 2:30. Zaplanowaliśmy mszę (a tak naprawdę tylko ks. Daniel, Asia i ja) na 10 rano.